S a n g u M a c u
l i e r
*
„Są
granice, których przekroczenie jest niebezpieczne: przekroczywszy je bowiem,
wrócić już niepodobna.”
Fiodor Dostojewski
Fiodor Dostojewski
Spojrzenie
Diany przeszywało. Czarne, chmurne oczy spotkały szkarłatne. Wydawało się, że
ślady po łzach Wróżbitki pogłębiły się, jakby płakała nad ich losem jeszcze
zanim wszystko się zaczęło. Ale obie wiedziały, że piątka Buntowników zabrnęła
za daleko. Nie było odwrotu. Żadna z nich nie potrafiłaby żyć z takiego rodzaju
tajemnicą w sercu. Wróżbitka była kobietą, która eksperymentowała z magią. Ale
badała jedynie aurę, uczucia, pewien rodzaj energii, które emitowało każde
ciało. Nie czytała w myślach, jedynie odbierała niektóre impulsy, które wysyłał
mózg. Mówiono, że przewiduje przyszłość, ale ona sama nigdy się do tego nie
przyznała. Wielu naukowców marzyło o spotkaniu z nią, gdyż była ewenementem
nawet jak na świat, w którym żyli. Jednak Wróżbitka sprytnie ich omijała. Miała moc, to było
niezaprzeczalne. Nikt nie wiedział ile miała lat, kim była wcześniej, jak się
nazywała i jak kiedyś wyglądała. Nie wiedziano jak wysoką cenę zapłaciła za to,
co osiągnęła. Niewielu miało odwagę zapytać, chyba nikt nie dostał odpowiedzi.
- Jesteśmy w martwym punkcie. Skoro zaczęłaś, powiedz: każda
pomoc się przyda – w końcu wampirzyca nie wytrzymała i przerwała pełna napięcia
ciszę.
- Zastanawiam się tylko czy faktycznie wam pomagam –
zachrypnięty głos zdawał się być nienaturalnie poważy.
- Jesteśmy dorosłe, bierzemy odpowiedzialność za swoje czyny
– przekonywała.
- Ile wiesz o Grabarzu? – Wróżbitka patrzyła na nią
spokojnie, ale wampirzyca bez problemu wyczuła ukryte napięcie.
- Znam legendę. Wiem, że jest prawdziwa.
- A więc go spotkałaś?
- Pomógł mi. To dzięki niemu jestem w stanie wychodzić na
słońce. Po tylu latach życia w ciemności to było wybawianie.
- Zapłaciłaś?
- Chyba jak każdy. Chciał tylko żurawiny – Diana była coraz
bardziej zaintrygowana rozmową. Nie sądziła, że imię Grabarza może paść w tej
rozmowie. Była zupełnie zaskoczona.
- To raczej kiepskie towarzystwo. Mówią że potrafi wrócić,
żeby odebrać przysługę.
- Nie obchodzi mnie to. Sprawił, że przestałam być cieniem
żyjącym w ciemnych kątach. On doskonale zdawał sobie sprawę, że wyświadcza mi
ogromną przysługę. Długi zawsze spłacam – spojrzała na nią iskrzącymi oczami.
- Wiem, moje dziecko.
- Jeśli jednak chciałaś tylko o tym porozmawiać, mój czas
się skończył – nie zwróciła uwagi na wtrącenie i wstała. Nie lubiła tego typu
rozmów. Wiele razy źle postępowała w życiu, ale to były jej błędy. Plamy na jej
życiorysie. I nie miała zamiaru tłumaczyć się z niczego.
- Nie, przepraszam. Po prostu ta historia w jakiś sposób się
z nim wiąże.
- W jaki?
- I tutaj jest problem. Nie mam pojęcia – westchnęła – nie
jestem pewna co do jego udziału w tym wszystkim. To ryzyko. W każdym razie
podobno to on stworzył księgę.
- Jaką księgę? – W głosie znów słuchać było zainteresowanie.
- Sangu Maculier, wśród bibliotekarzy nazywana Księgą Krwi.
Co się stało? – spojrzała na nią zdziwiona, kiedy wampirzyca prychnęła.
- Czemu to zawsze jest krew – zdegustowana skrzywiła wargi –
to takie prymitywne.
- Trudno zaprzeczyć. Jestem zdania, że Daronea zrobiła to
specjalnie. A może to jest wpływ i pomysł Grabarza. Historia nie jest długa. W
pewnym momencie pojawiły się Księgi Krwi. Każda wyglądała inaczej. Mam to
szczęście, że posiadam jeden z egzemplarzy – wstała i podeszła do jednego z
ukrytych stosów. Sięgnęła po książkę na samej górze. Była dużo większa od tej z
zaklęciami za to cieńsza. Błyszczała się tak, że Diana zmrużyła oczy. Cała
pokryta delikatnym, czerwonym materiałem z czarnym, zdobionym napisem Sangu
Maculier. Dziewczyna delikatnie wzięła od niej księgę i otworzyła. Pomyślała,
że bardziej jest to notes. Puste, pożółkłe kartki postrzępione na rogach
zdawały się przesiąkniętą magią.
- Jak ją uruchomić? – Spokojnie przyglądała się, choć
przeczuwała już, co usłyszy.
- Nie domyślasz się? – Wróżbitka podeszła, otworzyła na
pierwszej stronie i delikatnie pogładziła.
- Krew – mina Diany mówiła sama za siebie.
- Tak – kobieta westchnęła – ale nie śpieszcie się z tym.
Każda musi ofiarować Sangu Maculier swoją krew. Ale uwaga, jest to wiążące.
Dokładnie taka ilość osób, która na pierwszej stronie ofiaruje cząstkę siebie,
okaleczając się jako pierwsze, będzie mogła stanąć przed obliczem Daronei. Ni
mniej, ni więcej.
- Chwileczkę – wampirzyca oderwała wzrok od książki i
spojrzała na kobietę – co to znaczy „jako pierwsze”?
- Wasza krew powinna uruchomić mechanizm. Pojawi się
wskazówka, nie pytaj jaka, bo nie wiem – dodała poirytowana – naprowadzi was to
na konkretny klan Wybranych. Zadanie jest proste: potrzebujcie ich krwi.
Musicie udowodnić, że jesteście godni iść dalej. Kiedy zdobędziecie osiem
różnych kropel konkretnej rasy, powinna pojawić się kolejna wskazówka.
- To jak błędne kolo – westchnęła Diana.
- Nie mogę wam więcej pomóc. Zrobicie jak zechcecie –
kobieta spojrzała na nią czerowno-różowymi oczami i uśmiechnęła się smutno –
czas już na ciebie – przymknęła oczy i głośno westchnęła. Kiedy chwile później
uchyliła powieki, nikogo przed nią nie było. W miejscu, gdzie przed chwilą
stała Diana, widziała delikatne pyłki. Energia, która wydobyła się z martwego
ciała dziewczyny i pozostała przy niej na chwilę. Miała wielką nadzieje, że w
cokolwiek wpakowała się ta dziewczyna, uda jej się. Nie zniosłaby myśli, że
wysłała ją na śmierć. A wiedziała, że misja nie będzie łatwa – jeśli
jakikolwiek Bóg istnieje i patrzy czasami na ten świat, niech ma cię w opiece,
moje dziecko.
*
Rafe był
przygotowany. Nie posiadał dużo rzeczy. Do jeszcze mniejszej ilości był
przywiązany. Właściwie oprócz książek nie chciał niczego. Wybrał kilka
ulubionych, takich, które mogły się przydać. Zdawał sobie sprawę, że każda z
kobiet, którą pozna, będzie wiedziała o wiele więcej. I wcale nie dlatego że on
jest głupi. Chodziło o to, że dla nich większość rzeczy była oczywista. On
musiał się uczyć czym jest słońce. Przypomniał sobie, co o nim czytał. Żółty karzeł I populacji, centralna gwiazda
Układu Słonecznego. Główne źródło
energii docierającej do Ziemi. Leży na Ramieniu Oriona w galaktyce Drogi
Mlecznej. Jest oddalone od Ziemi o około 150 mln km. Było jeszcze
trochę informacji, które brzmiały jak napisane w innym języku. Nawet to było
coś, co po prostu wyuczył się na pamięć. Nie potrafił sobie wyobrazić ile to
jest kilometr, a co dopiero 150 milionów! Kilometr to 1000 metrów. A metr to
100 centymetrów. To już działało na jego wyobraźnie, ale po dłuższym przemyśleniu
doszedł do jednego wniosku: słońce musi być bardzo daleko. Kiedy zapytał Paley,
co wie o słońcu, odpowiedz była całkowicie inna. Słońce daje światło. I ciepło. Wstajemy razem z nim. Kojarzy mi się z
dniem, spokojem, bezpieczeństwem. Pamiętał, że patrzył na nią i nie
rozumiał. Co słońce ma do dnia? Dzień zaczynał się w chwili, gdy wstawał. Potem
jedli śniadanie, szli na siłownie, jedli obiad, uczyli się i mięli czas wolny.
Potem kolacja. Kiedy kładli się spać, zaczynała się noc. Nie było w tym miejsca
dla słońca. Ale oczywiście, co on wiedział? Co rozumiał? Irytowało go to
bardzo. Może przeczytać wiele książek, ale i tak nie będzie w stanie połowy
pojąć, skoro wszystko jest tylko teorią. Czasami widział zdziwienie na twarzy
czarownic, kiedy o coś zapytał. I głupio mu się robiło, kiedy zdawał sobie sprawę
z tego, że musiał zadać jakieś oczywiste pytanie. Widział jak głowiły się z
odpowiedzią. Ale nie dlatego że jej nie znały, tylko dlatego że była tak
oczywista iż nie sądziły, że ktoś może o to zapytać.
Nienawidził swojej niewiedzy. Świat go fascynował. Ale ten
na górze. Nie puszka, w której żyli. W której byli więzieni. Odkąd Adam
opowiedział mu o odkryciu Julie, żyli w ciągłych przygotowaniach. Kobieta
ostrzegła ich, że mają jedynie przemyśleć, co potrzebują i delikatnie się
pakować. Dała im po jednej torbie. I dodała, że potrzebne są im głównie
ubrania, buty, jakieś najpotrzebniejsze kosmetyki i cos osobistego. Zaczęli
segregować ubrania w szafie, bo na powierzchni nie można było zdobyć zrobionych
pod nich. Mimo wszystko Rafe się martwił. Ufał czarownicom i wiedział, że
pozostałe dwie kobiety też są po ich stronie. Obawiał się, że to oni sobie nie
poradzą. Ciągle powtarzano im, że nie rozwijają się prawidłowo. Że nie są
przystosowani. A teraz nie tylko mięli wyjść na powierzchnie, ale i żyć w
warunkach, które mogą być ciężkie nawet dla kobiet. Było to stresujące i
ilekroć Rafe o tym myślał, serce biło mu mocniej. Co nie oznaczało, że widział
inne wyjście. Zdawał sobie sprawę z tego, co Adam chce powiedzieć jeszcze zanim
zaproponował ucieczkę. Nie był zdziwiony tym, że chłopak chce uciec. Jednak
zaskoczyło go całkowite zaufanie do czarownic. Musiał coś dostrzec w Julie. Tamta
noc była przełomowa. Dużo rozmawiali. Każdy wyjawiał swoje obawy, tajemnice,
problemy. Rozmawiali szczerze i bez obaw. Dowiedzieli się o rysunkach jakie
tworzył Adam. Rafe mu zazdrościł. To było coś osobistego. Niewyuczonego.
Talent. Dar. Coś, co dawało mu człowieczeństwo. Widział, że i oczy Caina
błyszczały, ale oboje cieszyli się z tego osiągnięcia. To oznaczało, że jednak
są w stanie być normalni.
Wymówił to
słowo głośno. Sycił się brzemieniem. Było niczym cudowna obietnica. Razem ze
słowem „wolność” tworzyli duet ich marzeń. Nie pragnął niczego więcej. Niczego
więcej nie potrzebował. Nie wiedział jakie marzenia mają ludzie z góry. On
chciał być wolny. I normalny. Cokolwiek by to znaczyło. Wiedział, że chciał
osiągnąć taki stan, w którym nikt nie spojrzy na niego z politowaniem. Kiedy
nie będzie musiał wstydzić się za dziecięce pytania.
- Co smucisz? – Caine jak zawsze wpakował się nieproszony do
pokoju. Z nich wszystkich to on był najbardziej rozluźniony.
- Nie jestem smutny, Caine – westchnął – martwię się.
Rafe wiedział,
że powinien być dumny z tych krótkich zdań, których już używał. Ale nie był.
Chciał więcej. Potrzebował tego, żeby udowodnić sobie, że nie jest tylko głupim
eksperymentem. Że zasługuje na to, aby istnieć. Żyć jak człowiek. Często nie
czuł niczego. Zadawał sobie pytanie kim jest, ale nigdy nie znajdował odpowiedzi.
„Jestem Rafe. Jestem mężczyzną.” I na tym kończyła się prezentacja. Ostatnio z
ironią dodawał: „jestem niepotrzebny, jestem nikim, jestem lalką, jestem…” No
kim? Kim był? Jaki sens miało jego istnienie? Teraz już wiedział, że można go
zastąpić. Mężczyzna stał się jak towar. Będę go produkować, doskonalić. Ale oni
mięli się wyrwać z tego obłędu.
- Adaś też – mruknął niezadowolony. Caine wyznawał zasadę,
że należy czerpać garściami nawet z takiej imitacji życia. Po prostu. Nie był w
stanie pogodzić się z tym, że jest niepotrzebny. On zwyczajnie czuł, że po to
pojawił się na tym świecie, żeby zapoczątkować zmiany. Być kimś wielkim. Caine
nie bardzo jeszcze rozumiał, co znaczy wielkość. Wiedział tyle, że nie wyznacza
to rozmiar ciała. Ale musiał przyznać, że cieszyło go, iż jest wyższy od
kobiet. Miał przynajmniej te satysfakcje, że chociaż w tej jednej rzeczy nie
górowały. Bardzo bolała go niewiedza. A jednocześnie nudziła go nauka. Chciał
czegoś więcej. Po co uczyć się definicji? Słowa go denerwowały. Chciał poznać coś, o czym kazano mu czytać.
Chciał wiedzieć jak smakuje deszcz, jakie to uczucie, kiedy wiatr rozwiewa
włosy, co to znaczy, że gwiazdy świecą. Ekscytowała go myśl, że już niedługo
się przekona na własnej skórze. Że będzie mógł odkrywać świat. Poznać kilka
tajemnic.
- Mam imię, Caine – zainteresowany właśnie wszedł do pokoju
z kwaśną miną a za nim przydreptała Julie. Zdumienie odbiło się w oczach
mężczyzn. Ostatnimi czasy dziewczyna przychodziła wieczorami. Mało tego,
wyglądała zupełnie inaczej. Przyzwyczaili się już, że najbardziej przypomina
ich. Chyba tylko Vinita częściej chodziła w spodniach, luźnych koszulkach i
przeróżnych chustkach na głowie i nadgarstku. Ostatnio Julie nosiła sukienki.
Często podpinała czymś włosy i pachniała zupełnie inaczej. Zapytał ją o to
któregoś razu i wytłumaczyła mu, że w ten sposób działa „pod przykrywką”. Nie
bardzo rozumiał, o co jej chodzi, ale podobała mu się ta zmiana. Za to Adama
zdawała się irytować w takim wydaniu jeszcze bardziej. Z rozdrażnieniem obserwował
jej kolorowe spódniczki i mamrotał pod nosem, kiedy ozdobna spinka we włosach
zaczepiała o jego ubranie.
- Cześć! – Blondyn zagłuszył swojego kolegę i z szerokim
uśmiechem doskoczył do czarownicy i pocałował w policzek z głośnym mlaśnięciem.
Adam przewrócił oczami i usiadł na łóżku Rafa.
- Nie było was w salonie – mruknął przepraszająco, wiedząc,
że naruszają jego przestrzeń osobistą. On jednak uśmiechnął się ze zrozumieniem
i poprawił poduszkę za plecami. Obserwował jak blondyn, żywo gestykulując,
stara się coś wytłumaczyć dziewczynie. Ona patrzyła na niego z lekkim
uśmiechem, ale widać było, że wciąż nie wie, o co mu chodzi. W końcu cicho coś
mu wytłumaczyła i odpowiedź musiała go zadowolić, bo oboje odwrócili się do
nich. Dziewczyna przysiadła na krześle od biurka.
- I jak idą przygotowania? – Zaczęła jak zawsze tym samym
pytaniem.
- Prawie gotowi – Rafe chciał dodać coś jeszcze, ale Adam go
uprzedził.
- Kiedy ucieczka? – Zniecierpliwienie odbiło się nie tylko w
jego głosie, ale i na twarzy. Wszyscy wiedzieli, że to jemu najbardziej zależy,
aby wreszcie stąd uciec. Aby zobaczyć powierzchnie i żyć jak każdy inny
człowiek.
- Jesteśmy już praktycznie przygotowane. Moglibyśmy wyruszyć
nawet jutro o zmroku… Ostatnio – zawahała się – ostatnio nie powiedziałam wam o
czymś, bo same nie wiedziałyśmy czy warto. Ale trochę się zmieniło.
- Co? – Adam zmrużył oczy.
- Nasz cel – westchnęła – do tej pory nie wiedziałyśmy, co
dalej. A teraz wiemy, kto nam może pomóc. Jest pewna kobieta – wyjaśniła –
która podobno ma tyle władzy, że jest w stanie spełnić nasze pragnienia. Ale
niestety nic za darmo. Chociaż mniej więcej wiemy gdzie jej szukać, na nic się
to zda.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że ukaże się tylko tym, którzy na to zasłużyli.
Musielibyśmy przejść niejedną próbę i, chociaż wszystkie długo nad tym
dyskutowałyśmy, nie mamy pomysłu, jakiego rodzaju mogą być.
- Niech będzie – Caine dopiero teraz usiadł, ale uśmiech nie
schodził z jego twarzy.
- Nie rozumiecie, to bardzo niebezpieczne. Skutki mogą być katastrofalne.
Nie wiemy czy możemy narażać wasze życie, ale uznałyśmy, że macie prawo sami
zadecydować. Zrobimy wszystko, żeby wam pomóc – spojrzała na nich ciemnymi,
poważnymi oczami.
- Nie… nie…bezp… Ach! – Adam warknął poirytowany – a tu co
jest? To nie życie! Puszka…! Zamknięcie…! Nie będzie już tak! Wolę umierać na
górze niż żyć tu – wyrzucał z siebie nieskładne zdania. Oczy błyszczały mu i
chyba jeszcze nikt nie widział go tak poruszonego. Miał dość. Nie chciał zostać
w tym miejscu na kolejną noc. Pragnął wreszcie życia. Nawet, jeśli miało się
ono szybko zakończyć, było lepsze niż lata w zamknięciu. Każdego dnia
zastanawiał się nad tym, co ma do przekazaniu świata i wiedział, że nie odkryje
tego póki będzie w tym miejscu. Marzył o nieznanej wodzie. O przygodzie i
wietrze targającym włosy, smagającym policzki. Chciał wolności. Wolnej woli.
Decyzji, które może sam podejmować. Chciał odpowiedzialności za błędy.
Wszystkiego tego, czego wcześniej nie dostał, ale dla kobiet z góry było to
oczywiste.
- Chcemy walki – dodał pewnie, patrząc w oczy dziewczyny.
Zaciśnięte pięści spoczywały na kolanach. Nie był rozluźniony. Przypominał
kota, który szykuje się do skoku.
- Ufamy wam – Rafe dodał cicho, ale z wielką mocą. Zsunął
się z łóżka i nakrył swoją dłoń czarownicy. Julie tylko popatrzyła na nich i z
dziwnym wyrazem twarzy skinęła głową. Potem zrobiła coś, co zaskoczyło nawet
ją. Objęła Rafe ramionami i mocno przytuliła.
- Uda się nam, zobaczycie – wyszeptała z przejęciem – musi.
*
Niezwykle
jasne oczy obserwowały ciemnowłosa dziewczynę, która wyłoniła się z Bazy
Dowodzenia. Schyliła się i odpięła rzemyki wysokich butów. Zdjęła je z głośnym
westchnięciem i na boso poszła w stronę swojego domu. Nie zauważyła, że blade
usta wyginają się w delikatnym, pełnym zadowolenia uśmiechu. Anioł rozpostarł
skrzydła, gdy tylko dziewczyna zniknęła za zakrętem. Powoli wzbił się w górę.
Sukienka zalśniła w blasku gwiazd. Oya spokojnie wylądowała na dachu Bazy i
rozejrzała się dookoła. Zauważyła, że Julie właśnie wchodzi do własnego
mieszkania. Po raz kolejny się uśmiechnęła. Sprawy wreszcie idą właściwym
torem. Długo na to czekała. I, jeśli miała być szczera ze sobą, nie sądziła, że
to czarnowłosa czarownica jako pierwsza się przełamie. Najbardziej liczyła na
niebieskowłosą Paley i tego blondyna, Caina. Oni byli najbardziej otwarci,
pożądliwi towarzystwa. Sadziła, że niedługo powinno między nimi coś zacząć się
dziać. Tymczasem to Julie, która była najbardziej negatywnie nastawiona do
mężczyzn, zakradała się wieczorami do Adama. Ten wybór też ją zadziwiał.
Sądziła, że chłopak najbardziej polubił się z Mikel. To jej pozwalał spędzać ze
sobą najwięcej czasu. I, według ich badań, to ona była najlepszą partnerką dla
niego. Taki był plan: Adam – Mikel, Caine – Paley oraz Rafe – Julie. Z początku
dwie nimfy zaczęły protestować, jednak Zonta stwierdziła, że trzeba im na to
pozwolić. Oya od zawsze wiedział, że jest przywiązana do chłopaka, którego
urodziła i nie raz bała się, że to zepsuje ich plan, bo będzie chciała jego
szczęścia. To właśnie nią kierowało, kiedy próbowała przekonać ich do
zmienienia układu par. Anioł szybko przystał na jej propozycję. To była tylko
mała zmiana planów, a wreszcie widziały kiełkujące owoce wieloletniej pracy. Jeśli
natura postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce – tym lepiej. Oznaczało to, że
rozwój mężczyzn nie jest jednak aż tak zacofany. Skoro sami już potrafią
wybierać sobie partnerki, wszystko będzie łatwiejsze.
Oya usiadła na
dachu i zamyśliła się. Nie mogła doczekać się wyników. Tego, kiedy otwarcie stanie
przed Amiyą i pokaże jej swoje działo. To, co osiągnęła. Bardzo jej na niej
zależało, ale nie mogła jej pozwolić na taką samowole. Już i tak zbyt długo
czekała. Biernie patrzyła na proces Eliminacji, na zmiany geograficzne,
polityczne. Patrzyła jak rasy obdarzone magiczną mocą opanowują Ziemię. Ale
najgorsze z tego wszystkiego był z pozoru niewinny manewr: przemiana kobiet w
wampiry. Tego nie potrafiła znieść. Sama popełniła ten błąd wiele, wiele lat
temu. I nie było dnia, żeby nie żałowała. Wiedziała, że nie miała prawa. Ale
rozpacz, która ją ogarnęła, przerażała wewnętrznie. Była zbyt ludzka. A ona nie
mogła sobie pozwolić na takie odruchy. Więc wybłagała czarownicę Teklę o pomoc.
Razem wskrzesiły tę niewinną, indyjską, zamordowaną dziewczynę. I tym samym
stworzyły nową, potworną rasę.
Była
przeklęta. Właśnie to zniszczyło jej karierę. Już nie mogła być stróżem. Nie
miała wglądu w przyszłość. Nie mogła powrócić do domu. Została skazana na
wieczną tułaczkę po Ziemi. Anioły to były zmaterializowane dusze. Oznaczało to,
że jeśli jest skazana na życie na planecie, nie należy ani do niej, ani do
sfery niematerialnej. Trudno powiedzieć, że komukolwiek będzie podobać się
takie życie. W końcu znalazła podobne sobie: Cailyn, Vinitę i Barisę.
Wiedziała, że są jej oddane. Że wszędzie za nią pójdą. Cieszyło ją to. Chciały
naprawić świat, żeby klątwa została odrzucona. Oya zdawała sobie sprawę ze
swojej siły. Urodziła się bardzo dawno temu i niejedno widziała i słyszała.
Wiedziała, że jest mądrzejsza. Nawet od innych Aniołów. Od kiedy pamiętała,
inteligencja była częścią niej. Wraz z czasem przyszła mądrość, której nie dało
się wyuczyć. Po prostu wiele doświadczeń i przebytych dróg nauczyło ją jak
postępować w niektórych sytuacjach.
Sfrunęła. Bose
stopy delikatnie dotknęły piaszczystej ziemi. Spokojnie uruchamiała kolejne
otwierające mechanizmy. Weszła bez żadnych problemów. Pewna i spokojna. O tej
porze nie mogła nikogo spotkać. Wszyscy spali odpływając w krainę marzeń. Ona
musiała nad wszystkim zapanować. Nie potrzebowała snu. Weszła do jasnego,
małego pomieszczenia. Po prawej stornie znajdowały się pomieszczenia
gospodarcze mężczyzn. Ona jednak nie tam zmierzała. Po kolei otwierała
szuflady. Nigdy się nie bała, że ktoś może je otworzyć. To mogła zrobić tylko
ona. Ponieważ to ona zabezpieczyła je swoją energią. Tylko bardzo, bardzo
potężna istota byłaby w stanie dotknąć rączki i nie zostać sparaliżowaną.
Musiałaby posiadać równie dużą energię. A tutaj nikogo takiego nie było.
Owszem, czarownice były silne, ale nie aż tak. Paley była fenomenalnie
wykształcona w pierwotnej magii. Pod tym względem była najsilniejsza. Mikel
znała wiele zaklęć, potrafiła zbuntować się przeciwko czystej magii. I w tej
dziedzinie to ona przodowała. Jednak to Julie była najsilniejsza z nich
wszystkich. Już sama jej moc była niezwykła. Była połączona z ziemskim satelitą
i dlatego nie dało się jej zniszczyć. Można był osłabić, wzmocnić ale nie
zmienić. Ponieważ księżyc był zawsze blisko. Jeśli ktoś siłę czerpie z uczuć,
wystarczy go odseparować od ludzi. To dlatego Mikel tak rozwinęła swoje
zdolności na Armut i Czarnej Wyspie. Nieszczęśnie, cierpienie i ból, które były
tam obecne, stanowiły dla czarownicy idealną pożywkę. Na Elemes, tam gdzie
pierwotna magia rozwijała się najlepiej, Paley mogła czerpać z wiecznych
żywiołów. Z Ziemi niezatrutej nowoczesnością. Ale wystarczyło wyjałowić ziemię,
wysuszyć roślinność i magia była słabsza. Brak wody, noc, zatrute powietrze –
to wszystko zmieniało moce. Julie była osłabiona podczas nowiu, ale jeszcze nie
odkryła, że mimo wszystko może działać. Oya postanowiła jej o tym nie mówić, bo
chciała, aby wszystko sama odkryła. Ale jedynie sam księżyc osłabiał jej moc.
Nic innego. Nie skutkowało zamknięcie. Mało tego, więcej rzeczy zwiększało jej
moc aniżeli ją zmniejszało. Tak, czarnowłosa czarownica zdecydowanie była
najsilniejsza. Ale to tylko nierozwinięte pisklę. Nie miałaby dość skumulowanej
energii, żeby przeciwstawić się jej energii. A nawet jeśli jakimś cudem by to
zrobiła, ona od razu by to wyczuła. Magia
zawsze pozostawia ślady. Energia tym bardziej. Tak silna osoba jak ona bez
wątpienia wyczułaby gdyby ktoś tak młody jak Julie majstrowałaby przy szafkach.
Mikel i Paley od razu odrzuciłoby i poparzyło. I ona by o tym wiedziała.
Dlatego cieszyła się, że czarownice utrzymują ciekawość w ryzach i nie starają
się szperać. Chociaż z drugiej strony trochę ją to zawiodło. Sądziła, że jednak
nie będą tak ufne i naiwne.
- Ludzie – prychnęła zdegustowana. To właśnie w nich
nienawidziła: słabości. Kruchości duszy, która zdradzała ich w najmniej
odpowiednim momencie. Zamrugała kilkakrotnie i wydęła blade usta. Kilka
niesfornych, białych, kręconych kosmyków opadło jej na czoło. Nie przejęła się
nimi, tylko nachyliła się nad najniższą szufladą. Wysunęła ją jednym szarpnięciem
ręki. Ciało było nieruchome, ale nie martwe. Wyraźnie czuła energię, krew,
która krążyła w żyłach tego osobnika. 09487617 był niemal uczłowieczony.
Również urodziły go nimfy, ale nie miały z nim kontaktu od dnia narodzin. Oya
uznała, że nie mogą się przywiązywać. Nimfy stały się maszynkami do rodzenia.
Przez dwa pierwsze lata. Potem to zaczęło być niebezpieczne, więc kilka medyków
się tym zajęło. I tak to trwało do dziś. Mężczyzn było jeszcze stosunkowo
niewielu, ale Anioł był zadowolony. Wreszcie plany wcielały się w życie.
09487601, 09487602, 09487603 to eksperyment. Na ich przykładzie Ruch będzie
uczył się wdrążenia ich w społeczeństwo. A kiedy to się stanie, będzie można
tak zaprogramować całą resztę jej Klonów i bez obaw wprowadzić ich do ekosystemu.
Momentami trochę żałowała tej trójki. Ale dobro zawsze potrzebuje swoich ofiar.
Jeszcze nie zadecydowała, co z nimi później zrobi. Najmądrzej byłoby po prostu
ich zabić. I wiedziała, że do tego dojdzie, jeśli nie wymyśli czegoś lepszego.
Wierzyła w swoją inteligencję i kreatywność, ale były sprawy ważne i
ważniejsze. Jeśli nie będzie miała co zrobić z trójką pierwszych mężczyzn, po
prostu będzie trzeba zlecić zabójstwo. I tyle. To zwykła likwidacja. Przecież i
tak są niedoskonali. Niczym roboty, które trzeba ciągle naprawiać. Ale po co
naprawiać staroć, skoro można zrobić nowego, lepsze. Doskonalszego! Te okazy
były lepsze. Nie musiały ćwiczyć by ich mięśnie nie zanikły. Faszerowała ich
odżywkami dopiero co wynalezionymi. Przez to byli wspaniali. Niczym nowa rasa!
Nadludzie! Doskonalsi. Oya zdawała sobie sprawę, że może popełnić drugi błąd.
Powtórzyć go. Ale kiedyś była głupsza i to doprowadziło do powstania wampirów.
Tym razem udoskonala jedynie ludzi. Silniejszy, wspanialszy, potężniejszy. Bez
słabości, ale jednak śmiertelnych.
- Widziałem – mężczyzna odezwał się niespodziewanie.
Podskoczyła, wyrwana z głębokiego zmyślenia. Spojrzała w niebieskie oczy, które
uważnie jej się przyglądały. Odgarnęła jego jasne włosy i zapytała. Była tak
dumna z tego, co osiągnęła.
- Co widziałeś?
- Dziewczynę – wyszeptał.
Zamarła.
- Jaką? Ktoś tu był?
- Tak – delikatnie pokręcił głową.
- Przyśniło ci się – prychnęła. Jednak pozornie zamknęła
oczy i raz jeszcze skupiła się na energii w tym miejscu. Wyczuła Julie, która
przecież niedawno odwiedzała Adama. Jednak ślad był bardzo wyraźny. Prowadził
od wejścia do przejścia do pomieszczeń mężczyzn. Droga powrotna również nie
zahaczała o szufladę. Wcześniej też nic takiego nie było. Jej zabezpieczenia
nie mogłyby się równać z marną mocą Julie. Przecież to było niemożliwe, aby
mogła podejść niezauważona. Nie zostawiając śladu sforsować jej zaporę. To było
niemożliwe! Ktoś pokroju Julie nie miałby szans przeciwstawić się jej mocy.
- Śpij już – westchnęła. Pogładziła go po głowie i schowała
szufladę. Pomyślała chwilę o Julie. Czy byłaby na tyle silna?
- To absolutnie niemożliwe – prychnęła jeszcze raz. Żadna
czarownica nie byłaby w stanie pokonać Anioła o takiej mocy. Uśmiechnęła się ze
spokojem. Jak zawsze, miała rację. Nie było innej opcji. To ona, Oya, rozdawały
karty. Zawsze i wszędzie.