sobota, 5 kwietnia 2014

Rozdział 14


S a n g u       M a c u l i e r

*

„Są granice, których przekroczenie jest niebezpieczne: przekroczywszy je bowiem, wrócić już niepodobna.”
Fiodor Dostojewski   

         Spojrzenie Diany przeszywało. Czarne, chmurne oczy spotkały szkarłatne. Wydawało się, że ślady po łzach Wróżbitki pogłębiły się, jakby płakała nad ich losem jeszcze zanim wszystko się zaczęło. Ale obie wiedziały, że piątka Buntowników zabrnęła za daleko. Nie było odwrotu. Żadna z nich nie potrafiłaby żyć z takiego rodzaju tajemnicą w sercu. Wróżbitka była kobietą, która eksperymentowała z magią. Ale badała jedynie aurę, uczucia, pewien rodzaj energii, które emitowało każde ciało. Nie czytała w myślach, jedynie odbierała niektóre impulsy, które wysyłał mózg. Mówiono, że przewiduje przyszłość, ale ona sama nigdy się do tego nie przyznała. Wielu naukowców marzyło o spotkaniu z nią, gdyż była ewenementem nawet jak na świat, w którym żyli. Jednak Wróżbitka sprytnie  ich omijała. Miała moc, to było niezaprzeczalne. Nikt nie wiedział ile miała lat, kim była wcześniej, jak się nazywała i jak kiedyś wyglądała. Nie wiedziano jak wysoką cenę zapłaciła za to, co osiągnęła. Niewielu miało odwagę zapytać, chyba nikt nie dostał odpowiedzi.
- Jesteśmy w martwym punkcie. Skoro zaczęłaś, powiedz: każda pomoc się przyda – w końcu wampirzyca nie wytrzymała i przerwała pełna napięcia ciszę.
- Zastanawiam się tylko czy faktycznie wam pomagam – zachrypnięty głos zdawał się być nienaturalnie poważy.
- Jesteśmy dorosłe, bierzemy odpowiedzialność za swoje czyny – przekonywała.
- Ile wiesz o Grabarzu? – Wróżbitka patrzyła na nią spokojnie, ale wampirzyca bez problemu wyczuła ukryte napięcie.
- Znam legendę. Wiem, że jest prawdziwa.
- A więc go spotkałaś?
- Pomógł mi. To dzięki niemu jestem w stanie wychodzić na słońce. Po tylu latach życia w ciemności to było wybawianie.
- Zapłaciłaś?
- Chyba jak każdy. Chciał tylko żurawiny – Diana była coraz bardziej zaintrygowana rozmową. Nie sądziła, że imię Grabarza może paść w tej rozmowie. Była zupełnie zaskoczona.
- To raczej kiepskie towarzystwo. Mówią że potrafi wrócić, żeby odebrać przysługę.
- Nie obchodzi mnie to. Sprawił, że przestałam być cieniem żyjącym w ciemnych kątach. On doskonale zdawał sobie sprawę, że wyświadcza mi ogromną przysługę. Długi zawsze spłacam – spojrzała na nią iskrzącymi oczami.  
- Wiem, moje dziecko.
- Jeśli jednak chciałaś tylko o tym porozmawiać, mój czas się skończył – nie zwróciła uwagi na wtrącenie i wstała. Nie lubiła tego typu rozmów. Wiele razy źle postępowała w życiu, ale to były jej błędy. Plamy na jej życiorysie. I nie miała zamiaru tłumaczyć się z niczego. 
- Nie, przepraszam. Po prostu ta historia w jakiś sposób się z nim wiąże.
- W jaki?
- I tutaj jest problem. Nie mam pojęcia – westchnęła – nie jestem pewna co do jego udziału w tym wszystkim. To ryzyko. W każdym razie podobno to on stworzył księgę.
- Jaką księgę? – W głosie znów słuchać było zainteresowanie.
- Sangu Maculier, wśród bibliotekarzy nazywana Księgą Krwi. Co się stało? – spojrzała na nią zdziwiona, kiedy wampirzyca prychnęła.
- Czemu to zawsze jest krew – zdegustowana skrzywiła wargi – to takie prymitywne.  
- Trudno zaprzeczyć. Jestem zdania, że Daronea zrobiła to specjalnie. A może to jest wpływ i pomysł Grabarza. Historia nie jest długa. W pewnym momencie pojawiły się Księgi Krwi. Każda wyglądała inaczej. Mam to szczęście, że posiadam jeden z egzemplarzy – wstała i podeszła do jednego z ukrytych stosów. Sięgnęła po książkę na samej górze. Była dużo większa od tej z zaklęciami za to cieńsza. Błyszczała się tak, że Diana zmrużyła oczy. Cała pokryta delikatnym, czerwonym materiałem z czarnym, zdobionym napisem Sangu Maculier. Dziewczyna delikatnie wzięła od niej księgę i otworzyła. Pomyślała, że bardziej jest to notes. Puste, pożółkłe kartki postrzępione na rogach zdawały się przesiąkniętą magią.
- Jak ją uruchomić? – Spokojnie przyglądała się, choć przeczuwała już, co usłyszy.
- Nie domyślasz się? – Wróżbitka podeszła, otworzyła na pierwszej stronie i delikatnie pogładziła.
- Krew – mina Diany mówiła sama za siebie.
- Tak – kobieta westchnęła – ale nie śpieszcie się z tym. Każda musi ofiarować Sangu Maculier swoją krew. Ale uwaga, jest to wiążące. Dokładnie taka ilość osób, która na pierwszej stronie ofiaruje cząstkę siebie, okaleczając się jako pierwsze, będzie mogła stanąć przed obliczem Daronei. Ni mniej, ni więcej.
- Chwileczkę – wampirzyca oderwała wzrok od książki i spojrzała na kobietę – co to znaczy „jako pierwsze”?
- Wasza krew powinna uruchomić mechanizm. Pojawi się wskazówka, nie pytaj jaka, bo nie wiem – dodała poirytowana – naprowadzi was to na konkretny klan Wybranych. Zadanie jest proste: potrzebujcie ich krwi. Musicie udowodnić, że jesteście godni iść dalej. Kiedy zdobędziecie osiem różnych kropel konkretnej rasy, powinna pojawić się kolejna wskazówka.
- To jak błędne kolo – westchnęła Diana.
- Nie mogę wam więcej pomóc. Zrobicie jak zechcecie – kobieta spojrzała na nią czerowno-różowymi oczami i uśmiechnęła się smutno – czas już na ciebie – przymknęła oczy i głośno westchnęła. Kiedy chwile później uchyliła powieki, nikogo przed nią nie było. W miejscu, gdzie przed chwilą stała Diana, widziała delikatne pyłki. Energia, która wydobyła się z martwego ciała dziewczyny i pozostała przy niej na chwilę. Miała wielką nadzieje, że w cokolwiek wpakowała się ta dziewczyna, uda jej się. Nie zniosłaby myśli, że wysłała ją na śmierć. A wiedziała, że misja nie będzie łatwa – jeśli jakikolwiek Bóg istnieje i patrzy czasami na ten świat, niech ma cię w opiece, moje dziecko.

*
         Rafe był przygotowany. Nie posiadał dużo rzeczy. Do jeszcze mniejszej ilości był przywiązany. Właściwie oprócz książek nie chciał niczego. Wybrał kilka ulubionych, takich, które mogły się przydać. Zdawał sobie sprawę, że każda z kobiet, którą pozna, będzie wiedziała o wiele więcej. I wcale nie dlatego że on jest głupi. Chodziło o to, że dla nich większość rzeczy była oczywista. On musiał się uczyć czym jest słońce. Przypomniał sobie, co o nim czytał. Żółty karzeł I populacji, centralna gwiazda Układu Słonecznego.  Główne źródło energii docierającej do Ziemi. Leży na Ramieniu Oriona w galaktyce Drogi Mlecznej. Jest oddalone od Ziemi o około 150 mln km. Było jeszcze trochę informacji, które brzmiały jak napisane w innym języku. Nawet to było coś, co po prostu wyuczył się na pamięć. Nie potrafił sobie wyobrazić ile to jest kilometr, a co dopiero 150 milionów! Kilometr to 1000 metrów. A metr to 100 centymetrów. To już działało na jego wyobraźnie, ale po dłuższym przemyśleniu doszedł do jednego wniosku: słońce musi być bardzo daleko. Kiedy zapytał Paley, co wie o słońcu, odpowiedz była całkowicie inna. Słońce daje światło. I ciepło. Wstajemy razem z nim. Kojarzy mi się z dniem, spokojem, bezpieczeństwem. Pamiętał, że patrzył na nią i nie rozumiał. Co słońce ma do dnia? Dzień zaczynał się w chwili, gdy wstawał. Potem jedli śniadanie, szli na siłownie, jedli obiad, uczyli się i mięli czas wolny. Potem kolacja. Kiedy kładli się spać, zaczynała się noc. Nie było w tym miejsca dla słońca. Ale oczywiście, co on wiedział? Co rozumiał? Irytowało go to bardzo. Może przeczytać wiele książek, ale i tak nie będzie w stanie połowy pojąć, skoro wszystko jest tylko teorią. Czasami widział zdziwienie na twarzy czarownic, kiedy o coś zapytał. I głupio mu się robiło, kiedy zdawał sobie sprawę z tego, że musiał zadać jakieś oczywiste pytanie. Widział jak głowiły się z odpowiedzią. Ale nie dlatego że jej nie znały, tylko dlatego że była tak oczywista iż nie sądziły, że ktoś może o to zapytać.
         Nienawidził swojej niewiedzy. Świat go fascynował. Ale ten na górze. Nie puszka, w której żyli. W której byli więzieni. Odkąd Adam opowiedział mu o odkryciu Julie, żyli w ciągłych przygotowaniach. Kobieta ostrzegła ich, że mają jedynie przemyśleć, co potrzebują i delikatnie się pakować. Dała im po jednej torbie. I dodała, że potrzebne są im głównie ubrania, buty, jakieś najpotrzebniejsze kosmetyki i cos osobistego. Zaczęli segregować ubrania w szafie, bo na powierzchni nie można było zdobyć zrobionych pod nich. Mimo wszystko Rafe się martwił. Ufał czarownicom i wiedział, że pozostałe dwie kobiety też są po ich stronie. Obawiał się, że to oni sobie nie poradzą. Ciągle powtarzano im, że nie rozwijają się prawidłowo. Że nie są przystosowani. A teraz nie tylko mięli wyjść na powierzchnie, ale i żyć w warunkach, które mogą być ciężkie nawet dla kobiet. Było to stresujące i ilekroć Rafe o tym myślał, serce biło mu mocniej. Co nie oznaczało, że widział inne wyjście. Zdawał sobie sprawę z tego, co Adam chce powiedzieć jeszcze zanim zaproponował ucieczkę. Nie był zdziwiony tym, że chłopak chce uciec. Jednak zaskoczyło go całkowite zaufanie do czarownic. Musiał coś dostrzec w Julie. Tamta noc była przełomowa. Dużo rozmawiali. Każdy wyjawiał swoje obawy, tajemnice, problemy. Rozmawiali szczerze i bez obaw. Dowiedzieli się o rysunkach jakie tworzył Adam. Rafe mu zazdrościł. To było coś osobistego. Niewyuczonego. Talent. Dar. Coś, co dawało mu człowieczeństwo. Widział, że i oczy Caina błyszczały, ale oboje cieszyli się z tego osiągnięcia. To oznaczało, że jednak są w stanie być normalni.  
         Wymówił to słowo głośno. Sycił się brzemieniem. Było niczym cudowna obietnica. Razem ze słowem „wolność” tworzyli duet ich marzeń. Nie pragnął niczego więcej. Niczego więcej nie potrzebował. Nie wiedział jakie marzenia mają ludzie z góry. On chciał być wolny. I normalny. Cokolwiek by to znaczyło. Wiedział, że chciał osiągnąć taki stan, w którym nikt nie spojrzy na niego z politowaniem. Kiedy nie będzie musiał wstydzić się za dziecięce pytania.
- Co smucisz? – Caine jak zawsze wpakował się nieproszony do pokoju. Z nich wszystkich to on był najbardziej rozluźniony.
- Nie jestem smutny, Caine – westchnął – martwię się.
         Rafe wiedział, że powinien być dumny z tych krótkich zdań, których już używał. Ale nie był. Chciał więcej. Potrzebował tego, żeby udowodnić sobie, że nie jest tylko głupim eksperymentem. Że zasługuje na to, aby istnieć. Żyć jak człowiek. Często nie czuł niczego. Zadawał sobie pytanie kim jest, ale nigdy nie znajdował odpowiedzi. „Jestem Rafe. Jestem mężczyzną.” I na tym kończyła się prezentacja. Ostatnio z ironią dodawał: „jestem niepotrzebny, jestem nikim, jestem lalką, jestem…” No kim? Kim był? Jaki sens miało jego istnienie? Teraz już wiedział, że można go zastąpić. Mężczyzna stał się jak towar. Będę go produkować, doskonalić. Ale oni mięli się wyrwać z tego obłędu.
- Adaś też – mruknął niezadowolony. Caine wyznawał zasadę, że należy czerpać garściami nawet z takiej imitacji życia. Po prostu. Nie był w stanie pogodzić się z tym, że jest niepotrzebny. On zwyczajnie czuł, że po to pojawił się na tym świecie, żeby zapoczątkować zmiany. Być kimś wielkim. Caine nie bardzo jeszcze rozumiał, co znaczy wielkość. Wiedział tyle, że nie wyznacza to rozmiar ciała. Ale musiał przyznać, że cieszyło go, iż jest wyższy od kobiet. Miał przynajmniej te satysfakcje, że chociaż w tej jednej rzeczy nie górowały. Bardzo bolała go niewiedza. A jednocześnie nudziła go nauka. Chciał czegoś więcej. Po co uczyć się definicji? Słowa go denerwowały.  Chciał poznać coś, o czym kazano mu czytać. Chciał wiedzieć jak smakuje deszcz, jakie to uczucie, kiedy wiatr rozwiewa włosy, co to znaczy, że gwiazdy świecą. Ekscytowała go myśl, że już niedługo się przekona na własnej skórze. Że będzie mógł odkrywać świat. Poznać kilka tajemnic.
- Mam imię, Caine – zainteresowany właśnie wszedł do pokoju z kwaśną miną a za nim przydreptała Julie. Zdumienie odbiło się w oczach mężczyzn. Ostatnimi czasy dziewczyna przychodziła wieczorami. Mało tego, wyglądała zupełnie inaczej. Przyzwyczaili się już, że najbardziej przypomina ich. Chyba tylko Vinita częściej chodziła w spodniach, luźnych koszulkach i przeróżnych chustkach na głowie i nadgarstku. Ostatnio Julie nosiła sukienki. Często podpinała czymś włosy i pachniała zupełnie inaczej. Zapytał ją o to któregoś razu i wytłumaczyła mu, że w ten sposób działa „pod przykrywką”. Nie bardzo rozumiał, o co jej chodzi, ale podobała mu się ta zmiana. Za to Adama zdawała się irytować w takim wydaniu jeszcze bardziej. Z rozdrażnieniem obserwował jej kolorowe spódniczki i mamrotał pod nosem, kiedy ozdobna spinka we włosach zaczepiała o jego ubranie.
- Cześć! – Blondyn zagłuszył swojego kolegę i z szerokim uśmiechem doskoczył do czarownicy i pocałował w policzek z głośnym mlaśnięciem. Adam przewrócił oczami i usiadł na łóżku Rafa.
- Nie było was w salonie – mruknął przepraszająco, wiedząc, że naruszają jego przestrzeń osobistą. On jednak uśmiechnął się ze zrozumieniem i poprawił poduszkę za plecami. Obserwował jak blondyn, żywo gestykulując, stara się coś wytłumaczyć dziewczynie. Ona patrzyła na niego z lekkim uśmiechem, ale widać było, że wciąż nie wie, o co mu chodzi. W końcu cicho coś mu wytłumaczyła i odpowiedź musiała go zadowolić, bo oboje odwrócili się do nich. Dziewczyna przysiadła na krześle od biurka.
- I jak idą przygotowania? – Zaczęła jak zawsze tym samym pytaniem.
- Prawie gotowi – Rafe chciał dodać coś jeszcze, ale Adam go uprzedził.
- Kiedy ucieczka? – Zniecierpliwienie odbiło się nie tylko w jego głosie, ale i na twarzy. Wszyscy wiedzieli, że to jemu najbardziej zależy, aby wreszcie stąd uciec. Aby zobaczyć powierzchnie i żyć jak każdy inny człowiek.
- Jesteśmy już praktycznie przygotowane. Moglibyśmy wyruszyć nawet jutro o zmroku… Ostatnio – zawahała się – ostatnio nie powiedziałam wam o czymś, bo same nie wiedziałyśmy czy warto. Ale trochę się zmieniło.
- Co? – Adam zmrużył oczy.
- Nasz cel – westchnęła – do tej pory nie wiedziałyśmy, co dalej. A teraz wiemy, kto nam może pomóc. Jest pewna kobieta – wyjaśniła – która podobno ma tyle władzy, że jest w stanie spełnić nasze pragnienia. Ale niestety nic za darmo. Chociaż mniej więcej wiemy gdzie jej szukać, na nic się to zda.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że ukaże się tylko tym, którzy na to zasłużyli. Musielibyśmy przejść niejedną próbę i, chociaż wszystkie długo nad tym dyskutowałyśmy, nie mamy pomysłu, jakiego rodzaju mogą być.
- Niech będzie – Caine dopiero teraz usiadł, ale uśmiech nie schodził z jego twarzy.
- Nie rozumiecie, to bardzo niebezpieczne. Skutki mogą być katastrofalne. Nie wiemy czy możemy narażać wasze życie, ale uznałyśmy, że macie prawo sami zadecydować. Zrobimy wszystko, żeby wam pomóc – spojrzała na nich ciemnymi, poważnymi oczami.
- Nie… nie…bezp… Ach! – Adam warknął poirytowany – a tu co jest? To nie życie! Puszka…! Zamknięcie…! Nie będzie już tak! Wolę umierać na górze niż żyć tu – wyrzucał z siebie nieskładne zdania. Oczy błyszczały mu i chyba jeszcze nikt nie widział go tak poruszonego. Miał dość. Nie chciał zostać w tym miejscu na kolejną noc. Pragnął wreszcie życia. Nawet, jeśli miało się ono szybko zakończyć, było lepsze niż lata w zamknięciu. Każdego dnia zastanawiał się nad tym, co ma do przekazaniu świata i wiedział, że nie odkryje tego póki będzie w tym miejscu. Marzył o nieznanej wodzie. O przygodzie i wietrze targającym włosy, smagającym policzki. Chciał wolności. Wolnej woli. Decyzji, które może sam podejmować. Chciał odpowiedzialności za błędy. Wszystkiego tego, czego wcześniej nie dostał, ale dla kobiet z góry było to oczywiste.
- Chcemy walki – dodał pewnie, patrząc w oczy dziewczyny. Zaciśnięte pięści spoczywały na kolanach. Nie był rozluźniony. Przypominał kota, który szykuje się do skoku.
- Ufamy wam – Rafe dodał cicho, ale z wielką mocą. Zsunął się z łóżka i nakrył swoją dłoń czarownicy. Julie tylko popatrzyła na nich i z dziwnym wyrazem twarzy skinęła głową. Potem zrobiła coś, co zaskoczyło nawet ją. Objęła Rafe ramionami i mocno przytuliła.
- Uda się nam, zobaczycie – wyszeptała z przejęciem – musi.  

*
         Niezwykle jasne oczy obserwowały ciemnowłosa dziewczynę, która wyłoniła się z Bazy Dowodzenia. Schyliła się i odpięła rzemyki wysokich butów. Zdjęła je z głośnym westchnięciem i na boso poszła w stronę swojego domu. Nie zauważyła, że blade usta wyginają się w delikatnym, pełnym zadowolenia uśmiechu. Anioł rozpostarł skrzydła, gdy tylko dziewczyna zniknęła za zakrętem. Powoli wzbił się w górę. Sukienka zalśniła w blasku gwiazd. Oya spokojnie wylądowała na dachu Bazy i rozejrzała się dookoła. Zauważyła, że Julie właśnie wchodzi do własnego mieszkania. Po raz kolejny się uśmiechnęła. Sprawy wreszcie idą właściwym torem. Długo na to czekała. I, jeśli miała być szczera ze sobą, nie sądziła, że to czarnowłosa czarownica jako pierwsza się przełamie. Najbardziej liczyła na niebieskowłosą Paley i tego blondyna, Caina. Oni byli najbardziej otwarci, pożądliwi towarzystwa. Sadziła, że niedługo powinno między nimi coś zacząć się dziać. Tymczasem to Julie, która była najbardziej negatywnie nastawiona do mężczyzn, zakradała się wieczorami do Adama. Ten wybór też ją zadziwiał. Sądziła, że chłopak najbardziej polubił się z Mikel. To jej pozwalał spędzać ze sobą najwięcej czasu. I, według ich badań, to ona była najlepszą partnerką dla niego. Taki był plan: Adam – Mikel, Caine – Paley oraz Rafe – Julie. Z początku dwie nimfy zaczęły protestować, jednak Zonta stwierdziła, że trzeba im na to pozwolić. Oya od zawsze wiedział, że jest przywiązana do chłopaka, którego urodziła i nie raz bała się, że to zepsuje ich plan, bo będzie chciała jego szczęścia. To właśnie nią kierowało, kiedy próbowała przekonać ich do zmienienia układu par. Anioł szybko przystał na jej propozycję. To była tylko mała zmiana planów, a wreszcie widziały kiełkujące owoce wieloletniej pracy. Jeśli natura postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce – tym lepiej. Oznaczało to, że rozwój mężczyzn nie jest jednak aż tak zacofany. Skoro sami już potrafią wybierać sobie partnerki, wszystko będzie łatwiejsze.
         Oya usiadła na dachu i zamyśliła się. Nie mogła doczekać się wyników. Tego, kiedy otwarcie stanie przed Amiyą i pokaże jej swoje działo. To, co osiągnęła. Bardzo jej na niej zależało, ale nie mogła jej pozwolić na taką samowole. Już i tak zbyt długo czekała. Biernie patrzyła na proces Eliminacji, na zmiany geograficzne, polityczne. Patrzyła jak rasy obdarzone magiczną mocą opanowują Ziemię. Ale najgorsze z tego wszystkiego był z pozoru niewinny manewr: przemiana kobiet w wampiry. Tego nie potrafiła znieść. Sama popełniła ten błąd wiele, wiele lat temu. I nie było dnia, żeby nie żałowała. Wiedziała, że nie miała prawa. Ale rozpacz, która ją ogarnęła, przerażała wewnętrznie. Była zbyt ludzka. A ona nie mogła sobie pozwolić na takie odruchy. Więc wybłagała czarownicę Teklę o pomoc. Razem wskrzesiły tę niewinną, indyjską, zamordowaną dziewczynę. I tym samym stworzyły nową, potworną rasę.
         Była przeklęta. Właśnie to zniszczyło jej karierę. Już nie mogła być stróżem. Nie miała wglądu w przyszłość. Nie mogła powrócić do domu. Została skazana na wieczną tułaczkę po Ziemi. Anioły to były zmaterializowane dusze. Oznaczało to, że jeśli jest skazana na życie na planecie, nie należy ani do niej, ani do sfery niematerialnej. Trudno powiedzieć, że komukolwiek będzie podobać się takie życie. W końcu znalazła podobne sobie: Cailyn, Vinitę i Barisę. Wiedziała, że są jej oddane. Że wszędzie za nią pójdą. Cieszyło ją to. Chciały naprawić świat, żeby klątwa została odrzucona. Oya zdawała sobie sprawę ze swojej siły. Urodziła się bardzo dawno temu i niejedno widziała i słyszała. Wiedziała, że jest mądrzejsza. Nawet od innych Aniołów. Od kiedy pamiętała, inteligencja była częścią niej. Wraz z czasem przyszła mądrość, której nie dało się wyuczyć. Po prostu wiele doświadczeń i przebytych dróg nauczyło ją jak postępować w niektórych sytuacjach.
         Sfrunęła. Bose stopy delikatnie dotknęły piaszczystej ziemi. Spokojnie uruchamiała kolejne otwierające mechanizmy. Weszła bez żadnych problemów. Pewna i spokojna. O tej porze nie mogła nikogo spotkać. Wszyscy spali odpływając w krainę marzeń. Ona musiała nad wszystkim zapanować. Nie potrzebowała snu. Weszła do jasnego, małego pomieszczenia. Po prawej stornie znajdowały się pomieszczenia gospodarcze mężczyzn. Ona jednak nie tam zmierzała. Po kolei otwierała szuflady. Nigdy się nie bała, że ktoś może je otworzyć. To mogła zrobić tylko ona. Ponieważ to ona zabezpieczyła je swoją energią. Tylko bardzo, bardzo potężna istota byłaby w stanie dotknąć rączki i nie zostać sparaliżowaną. Musiałaby posiadać równie dużą energię. A tutaj nikogo takiego nie było. Owszem, czarownice były silne, ale nie aż tak. Paley była fenomenalnie wykształcona w pierwotnej magii. Pod tym względem była najsilniejsza. Mikel znała wiele zaklęć, potrafiła zbuntować się przeciwko czystej magii. I w tej dziedzinie to ona przodowała. Jednak to Julie była najsilniejsza z nich wszystkich. Już sama jej moc była niezwykła. Była połączona z ziemskim satelitą i dlatego nie dało się jej zniszczyć. Można był osłabić, wzmocnić ale nie zmienić. Ponieważ księżyc był zawsze blisko. Jeśli ktoś siłę czerpie z uczuć, wystarczy go odseparować od ludzi. To dlatego Mikel tak rozwinęła swoje zdolności na Armut i Czarnej Wyspie. Nieszczęśnie, cierpienie i ból, które były tam obecne, stanowiły dla czarownicy idealną pożywkę. Na Elemes, tam gdzie pierwotna magia rozwijała się najlepiej, Paley mogła czerpać z wiecznych żywiołów. Z Ziemi niezatrutej nowoczesnością. Ale wystarczyło wyjałowić ziemię, wysuszyć roślinność i magia była słabsza. Brak wody, noc, zatrute powietrze – to wszystko zmieniało moce. Julie była osłabiona podczas nowiu, ale jeszcze nie odkryła, że mimo wszystko może działać. Oya postanowiła jej o tym nie mówić, bo chciała, aby wszystko sama odkryła. Ale jedynie sam księżyc osłabiał jej moc. Nic innego. Nie skutkowało zamknięcie. Mało tego, więcej rzeczy zwiększało jej moc aniżeli ją zmniejszało. Tak, czarnowłosa czarownica zdecydowanie była najsilniejsza. Ale to tylko nierozwinięte pisklę. Nie miałaby dość skumulowanej energii, żeby przeciwstawić się jej energii. A nawet jeśli jakimś cudem by to zrobiła, ona od razu by to wyczuła.  Magia zawsze pozostawia ślady. Energia tym bardziej. Tak silna osoba jak ona bez wątpienia wyczułaby gdyby ktoś tak młody jak Julie majstrowałaby przy szafkach. Mikel i Paley od razu odrzuciłoby i poparzyło. I ona by o tym wiedziała. Dlatego cieszyła się, że czarownice utrzymują ciekawość w ryzach i nie starają się szperać. Chociaż z drugiej strony trochę ją to zawiodło. Sądziła, że jednak nie będą tak ufne i naiwne.
- Ludzie – prychnęła zdegustowana. To właśnie w nich nienawidziła: słabości. Kruchości duszy, która zdradzała ich w najmniej odpowiednim momencie. Zamrugała kilkakrotnie i wydęła blade usta. Kilka niesfornych, białych, kręconych kosmyków opadło jej na czoło. Nie przejęła się nimi, tylko nachyliła się nad najniższą szufladą. Wysunęła ją jednym szarpnięciem ręki. Ciało było nieruchome, ale nie martwe. Wyraźnie czuła energię, krew, która krążyła w żyłach tego osobnika. 09487617 był niemal uczłowieczony. Również urodziły go nimfy, ale nie miały z nim kontaktu od dnia narodzin. Oya uznała, że nie mogą się przywiązywać. Nimfy stały się maszynkami do rodzenia. Przez dwa pierwsze lata. Potem to zaczęło być niebezpieczne, więc kilka medyków się tym zajęło. I tak to trwało do dziś. Mężczyzn było jeszcze stosunkowo niewielu, ale Anioł był zadowolony. Wreszcie plany wcielały się w życie. 09487601, 09487602, 09487603 to eksperyment. Na ich przykładzie Ruch będzie uczył się wdrążenia ich w społeczeństwo. A kiedy to się stanie, będzie można tak zaprogramować całą resztę jej Klonów i bez obaw wprowadzić ich do ekosystemu. Momentami trochę żałowała tej trójki. Ale dobro zawsze potrzebuje swoich ofiar. Jeszcze nie zadecydowała, co z nimi później zrobi. Najmądrzej byłoby po prostu ich zabić. I wiedziała, że do tego dojdzie, jeśli nie wymyśli czegoś lepszego. Wierzyła w swoją inteligencję i kreatywność, ale były sprawy ważne i ważniejsze. Jeśli nie będzie miała co zrobić z trójką pierwszych mężczyzn, po prostu będzie trzeba zlecić zabójstwo. I tyle. To zwykła likwidacja. Przecież i tak są niedoskonali. Niczym roboty, które trzeba ciągle naprawiać. Ale po co naprawiać staroć, skoro można zrobić nowego, lepsze. Doskonalszego! Te okazy były lepsze. Nie musiały ćwiczyć by ich mięśnie nie zanikły. Faszerowała ich odżywkami dopiero co wynalezionymi. Przez to byli wspaniali. Niczym nowa rasa! Nadludzie! Doskonalsi. Oya zdawała sobie sprawę, że może popełnić drugi błąd. Powtórzyć go. Ale kiedyś była głupsza i to doprowadziło do powstania wampirów. Tym razem udoskonala jedynie ludzi. Silniejszy, wspanialszy, potężniejszy. Bez słabości, ale jednak śmiertelnych.
- Widziałem – mężczyzna odezwał się niespodziewanie. Podskoczyła, wyrwana z głębokiego zmyślenia. Spojrzała w niebieskie oczy, które uważnie jej się przyglądały. Odgarnęła jego jasne włosy i zapytała. Była tak dumna z tego, co osiągnęła.
- Co widziałeś?   
- Dziewczynę – wyszeptał.
Zamarła.
- Jaką? Ktoś tu był?
- Tak – delikatnie pokręcił głową.
- Przyśniło ci się – prychnęła. Jednak pozornie zamknęła oczy i raz jeszcze skupiła się na energii w tym miejscu. Wyczuła Julie, która przecież niedawno odwiedzała Adama. Jednak ślad był bardzo wyraźny. Prowadził od wejścia do przejścia do pomieszczeń mężczyzn. Droga powrotna również nie zahaczała o szufladę. Wcześniej też nic takiego nie było. Jej zabezpieczenia nie mogłyby się równać z marną mocą Julie. Przecież to było niemożliwe, aby mogła podejść niezauważona. Nie zostawiając śladu sforsować jej zaporę. To było niemożliwe! Ktoś pokroju Julie nie miałby szans przeciwstawić się jej mocy.
- Śpij już – westchnęła. Pogładziła go po głowie i schowała szufladę. Pomyślała chwilę o Julie. Czy byłaby na tyle silna?

- To absolutnie niemożliwe – prychnęła jeszcze raz. Żadna czarownica nie byłaby w stanie pokonać Anioła o takiej mocy. Uśmiechnęła się ze spokojem. Jak zawsze, miała rację. Nie było innej opcji. To ona, Oya, rozdawały karty. Zawsze i wszędzie.