sobota, 22 września 2012

Rozdział 2


U r o k i

*

„Jeżeli ludziom zabieramy ich przeszłość nie dając w zamian nic, to oni żyją tą przeszłością.”
Profesor Tokarzewski, „07 zgłoś się”


       Właściwie ciężko stwierdzić, kim była. Ona sama nigdy nie zapomniała swojego dziedzictwa. Starała się wszystko kontrolować. Wmawiała sobie, że życie będzie dla niej proste, kiedy sama nim zawładnie. Jednak ulga nigdy nie przyszła. Czuła się skalana. I nic nie potrafiła na to poradzić.
- Oya! – Krzyknęła ile sił w płucach. Mieszkańcy jej pałacu przyzwyczaili się do tego. Różanowłosa Mia spojrzała na nią z lekkim przestrachem i szybko zniknęła jej z drogi. Nie znosiła lęku w ochach sióstr. Jednak nie mogła sobie pozwolić na całkowitą samowolę. To zniszczyłoby całe Imperium.
- Czy coś chciałaś ode mnie? – Kędzierzawy Anioł wkroczył do komnaty. Jego smukła sylwetka odbijała się cieniem na fioletowej ścianie.
- Inaczej nie wołałbym cię – jej głos wydawał się nieporównanie niski z głosem Oyi. Za każdym razem uderzała ją ta różnica.
- Czy aby na pewno nie chciałaś powiedzieć: darłam się w niebo głosy? – Białowłosa uśmiechnęła się kąśliwie.
- Nieważne – Amiya skapitulowała. Nie widziała sensu tej kłótni a wiedziała, że Oya chce ją sprowokować. – Musimy porozmawiać.
- Miło byłby, gdybyś się pospieszyła, siostro.  Mam dziś ważne spotkanie. – Blade usta uśmiechnęły się delikatnie, jednak oczy Anioła pozostały niewzruszone.         
- Wiem już, że to ty przewodzisz Buntownikom – wampirzyca wręcz wypluwała słowa ze wstrętem. – Jak mogłaś? – Zapytała tonem zawiedzionego dziecka. I w tej chwili przypominała małą dziewczynkę, którą zawiodła najlepsza przyjaciółka.
- Nie podobają mi się Twoje zasady, siostro. – Powiedziała to dobitnie – Ja nie mogę ich złamać ze względu na przysięgę. Jednak mogę pomóc zrobić to komuś innemu. 
- Zdradzałaś mnie tyle czasu… - ciemne oczy patrzyły na nią z niedowierzaniem. Amiya nie musiała o siebie dbać. Była piękna. Uwagę na pewno przykuwały pełne, bladoróżowe usta.  Nos miała i może zbyt duży, jednak idealnie komponował się z oliwkową cerą. Na oczach zawsze miała solidną warstwę ozdób, jednak widać było, że natura i w tym zakresie jej nie poskąpiła. Była wampirem, toteż cała jej uroda była udoskonalona. Choć Oya wolała określenie: uwydatniona. Mocno zarysowane, krzaczaste krwi świadczyły o sile i determinacji. Miedzy nimi umiejscowione było bindi. Była to niewielka, czerwona kropka przypominającą rozlaną krew na skroniach kobiety. Amiya pochodziła z Południowych Indii, dlatego bindi nosiła raczej jako ozdobę. Swego czasu miała z tym trochę problemów i jako mężatka musiała ukrywać je przed ludźmi. Na Południu bindi nosiły kobiety niezamężne, młode, cieszące się pełnią życia. Amiya jednak nie zrezygnowała z tej ozdóbki i nosiła ją do dzisiaj. Wśród sióstr Imperium była uznawana za coś w rodzaju świętego symbolu. Dawniej byłby to diadem. Jednak „dawniej” nie istniało w słowniku Naczelnej Siostry. Starała się wymazywać je z pamięci. Oya przyzwyczaiła się już do kaprysów wampirzycy i traktowała ją jak córkę. Jednak przede wszystkim musiała pomóc innym.
- Ujmujesz to w bardzo pospolite słowa, Amiyo. Gdybyś nie zatruwała Ziemi, ja nie musiałabym tworzyć Ruchu. – Odpowiedziała spokojnie. Jej nienaturalnie blade oczy patrzyły na nią z dezaprobatą.
- Nigdy nie miałam zamiaru zaszkodzić siostrom! – Wykrzyknęła rozpaczliwie. Jednak jej oczy wciąż były zimne. Ufała Oyi. Były chwile, kiedy traktowała ją jak matkę. Dawno, dawno temu. Zawsze jednak jej osąd był dla Amiyi ważny. Może właśnie dlatego tak bardzo zabolała ją zdrada Anioła.
- Wiem to – podeszła do niej spokojnie, palcem uniosła brodę i spojrzała głęboko w oczy. – Ale to, że chcesz dobrze, nie znaczy jeszcze, że rzeczywiście tak jest.
- Ty nic nie wiesz – spojrzała na nią z pogardą. Nie oczekiwała pouczeń. Właściwie chciała jedynie przekonać się, jaka jest prawda. Może miała nadzieję, że Anioł zaprzeczy? Wampirzyca sama już nie wiedziała. Poczuła jedynie, że zaczyna tracić grunt pod stopami. Jeśli jednak Oya chciała walki, ona miała zamiar ją wygrać.
- Nie opowiadaj bzdur – westchnęła – zemsta przysłoniła Ci oczy, Amiyo. Ale wybrałaś bardzo okrutny sposób, żeby udowodnić swoje racje.
- One tego chciały. Nie byłam sama… Wtedy, w Pekinie – uśmiechnęła się jadowicie.
- Zmanipulowałaś je. Kobiety pragnęły równouprawnienia.
- Chciały władzy.
- To potem, po twoich zacnych przemówieniach. Jednak żadna z nich nie miała pojęcia jak wyglądać będzie świat bez mężczyzn. – Oya zatoczyła się, kiedy kobieta wymierzyła jej siarczysty policzek. W oczach Amiyi płonął żar.           
- Zamknij się! – Krzyknęła – I wynoś się z pałacu nim cię zabije!
Anioł spojrzał na nią ze smutkiem. Bił od niej dziwny blask. Duże, bialutkie skrzydła rozłożyły się lekko. Wyrastały z jej pleców niczym dwa kolejne ramiona. Nadawały jej postaci siły i równowagi.
- Chcesz wojny – będziesz ją miała. Ale wtedy któraś z nas będzie musiała zginąć.

*

Właściwie Diana starała się nie myśleć o przeszłości. Nie była ona ani dobra, ani zła. Lepsza niż ówczesny porządek, jednak nie była idealna. Chyba zapomniała o tych dobrych chwilach jej dawnego życia. Wszędzie było pełno jego. Owy mężczyzna był jedynym zakazanym owocem jej istnienia. Klątwą, która niewątpliwie odmieniła jej świat na lepsze. Chociaż na chwilę.

Eric, pseudonim Skorpion. Łowca.

… krew spływała jeszcze z jej kłów, kiedy odwróciła się w stronę słyszanych kroków. Zaskoczył ją. Był blisko. Czyżby aż tak zatraciła się w rozkoszy? Siedziała jak zahipnotyzowana. On również się nie poruszał. Stał sztywno. W dłoni trzymał kuszę. Spoglądał na nią z obrzydzeniem. Jego zielone tęczówki na chwilę spoczęły na ciele kobiety u jej stóp. Czy było sens mówić, że śmiertelnie pobiła swoje dziecko? Diana zawsze wybierała takie ofiary. Ich krew była gęstsza. Jej sumienie choć odrobię spokojniejsze. W tamtej chwili jednak patrzyła się tylko na niego. Człowiek. Od razu tu wyczuła. Miał imponującą sylwetkę. Mięśnie jego ciała bez problemu mogłyby się z nią zmierzyć. Przeżyłby kilka minut. Więcej niż przeciętny obywatel, choć ona zastanawiała się czy faktycznie byłaby to jakaś nagroda. Miał rdzawe włosy, krótko ostrzyżone. Żadnych piegów, za to długą, szarpaną bliznę, która ciągnęła się od ucha poprzez szczęknę a kończyła w połowie szyi. Mocno zarysowane usta były poważne i milczące. Prosty nos zahaczał o krzaczaste brwi. Był intrygujący, choć nie przystojny. Jednak niezwykle męski.
- Chcesz mnie zabić? – Uśmiechnęła się jadowicie. Z lubością zarejestrowała, że jego oczy pociemniały. Sięgnęła po swój dar i w myślach obiecała mu rozkosz. Na chwile stracił czujność. Kusza osunęła się w dół. Kilka milimetrów, ale to starczyło. Otrzeźwiał. Zaskoczona ledwo odsunęła się. Pozwoliła, żeby drewniana strzała minęła ją o cal. W dwie sekundy była przy nim. Ze złością zacisnęła długie, blade place na jego szyi.  – Mnie? – Wysyczała po raz kolejny. Zawahała się. Naprawdę nie wiedziała, dlaczego to zrobiła. Spojrzała mu w oczy i poczuła ból. Był świetnie wyszkolony. Wykorzystał sytuację. Drewniany kołek utknął w jej boku, a ona sama osunęła się na ziemię. Poczuła, jak trucizna rozprzestrzenia się w jej żyłach.
- Owszem, ciebie – usłyszała jeszcze jego słowa. Zarejestrowała głos, który miał już na zawsze dręczyć ją w snach…

Co w nim było takiego, zapytała sama siebie. Już wtedy to on manipulował jej uczuciami, a nie na odwrót. Wdarł się do jej martwego, nieczynnego serca, choć żadne  z nich nie było tego świadome. Byli zbyt burzliwi, zbyt różni. Jakżeby nie patrzeć – byli wrogami. Ona zabijała ludzi. On żył po to, żeby wyniszczyć wampiry.  A jednak pojawiła się miedzy nimi jakaś więź. Wtedy jeszcze zwykłe pożądanie.

… obudziła się skołowana. Właściwie nic jej nie było. Chyba najbardziej ucierpiała jej dumna. Pokonał ją zwykły śmiertelnik. To było doprawdy niedopuszczalne.
- Wstałaś – wszedł do pomieszczenia z niezwykłą pewnością siebie. Zrozumiała, że jakaś wiedźma musiała je zaczarować. Jak ona ich nienawidziła! Wstrętne ropuchy, którym wydawało się, że mogą wszytko. Też coś…
- Nie widać? – spojrzała na niego wrogo.
- Próbuję być kulturalny, kotku – uśmiechnął się sarkastycznie – nie chcesz spędzić ostatnich godzin życia w miłej atmosferze?
- Nie z Tobą, piesku – warknęła niespiesznie. Było w nim coś, co napawało ją dziwnym lękiem. Od dawana nie czuła tego uczucia. A przecież miała ponad dwa tysiące lat. Ogarnięta nagłą chęcią przezwyciężenia owego uczucia, rzuciła się w jego stronę. Całkowicie zapomniała, że jest w magicznie zamkniętym więzieniu. Że odczuwa to niczym zwykły człowiek. Miała pozostać tu do wysuszenia, gdyż tak działali Łowcy. Nie chcieli być bestiami, więc znaleźli sposób na zabicie bez konieczności mordu.
- Spokojnie – szybko ją zatrzymał. Nie była przyczajona do przegrywania – Teraz jesteś jedynie kobietą.
Aż kobietą – mówiły jego oczy. I rzeczywiście nią się czuła. Tyle czasu była wampirem. Przyzwyczaiła się do samotności. Szarpnęła się jeszcze raz. Unieruchomił ją. Ich ciała były niebezpiecznie blisko. Nie wiedziała, które z nich wykonało pierwszy gest. Nagle pożądanie stało się zbyt wielkie. Wargi połączyły się, zachłannie sięgając po więcej. Nie było w tym nic pięknego czy romantycznego. Brali coraz więcej, choć nie chcieli dawać. Jego zachłanne dłonie znalazły się pod jej sukienką.  Nie protestowała. Nie myślała. Choć była zaskoczona pragnieniem, jakie ją ograbiało. Nie czuła jego krwi. Nie chciała śmierci. Pragnęła tylko jego bliskości. Wiedziała, że on też jej pragnie. Napawała się tą myślą. Wtedy wszystko ustało. Tak nagle jak się zaczęło. Odsunął się od niej niczym oparzony. Spojrzał na nią z obrzydzeniem. Wytarł usta dłonią, jakby chciał zetrzeć z nich jej smak.
- Nie próbuj na mnie swoich sztuczek, diable – warknął i zatrzasnął drzwi…

Nigdy nie próbowała. Za wyjątkiem tego pierwszego razu. Eric okazał się odporny na Dianę – wampira. Za to był całkowicie nieodporny na Dianę – kobietę.
Gdyby to tylko mogło coś zmienić, westchnęła. Nie było sensu rozpaczać nad przeszłością. Nie chciała być sentymentalna. Zresztą i tak miała za raz spotkanie Rady. Jej nie mogło tam nie być.

*

Julie był niezwykle podenerwowana. Zebranie opóźniało się już dwie godziny. Brakowało jedynie Oyi. Nikt się nie martwił – wiadomo było, że ona sobie poradzi.  Czarownica jednak nie przepadała za marnowaniem czasu. Co prawda miała go w nadmiarze, ale… To nie leżało w jej naturze. I tyle w tej kwestii. Tymczasem siedziała w ponurej sali i czekała. Rozejrzała się dookoła. Znała tu każdy kąt. Było to dziwne pomieszczenie. Może raczej trzeba by było nazwać je magazynem? Na samym środku stał prostokątny, drewniany stół. Właściwie nie był nadzwyczajny. Ot, zwykły mebel z drewna. Ciemny, bo taki był praktyczny. Każda z nich miała przy nim swoje osobiste miejsce. Zawsze to samo. Oya siedziała u szczycie na jedynym fotelu, jaki znalazły. Był on wykonany z jasnej skóry, pożółkły i przetarty gdzieniegdzie. Właściwie był to drugi mebel w tym pomieszczeniu, który można było określić mianem pospolitego. Każde miejsce było osobistą częścią siedzącego. Ale też i było tym, co miały. Tak więc na przykład Julie siedziała na trzech oponach położonych na sobie. Lana znalazła trójnogi taboret a krzywymi nóżkami, ale przystroiła go błękitnym materiałem i wyglądało to nawet w porządku.  Mikel siedziała na poduszce z kolei Cailyn stała. Była małym Aniołem i robiła wszystko, żeby choć trochę im dorównać. Było to dość śmieszne, ale miała kompleksy. Już nawet nie drobną sylwetka, co malutkie skrzydła. Podczas kiedy u jej sióstr sięgały one ziemi i same w sobie były potężne, u niej sięgały jedynie ud. Były nierozwinięte niczym u młodego aniołka. Cailyn często się z nich śmiała i odgrażała się, że kiedyś to właśnie one okażą się nadzwyczaj przydatne. Może i były w tym odrobinę prawdy. Za Aniołami stał regał. Właściwie Julie nie potrafiła powiedzieć, co takiego tam się znajdowało. A może właściwszym słowem byłoby: wszystko?  Było kilka szklanych kul, dwa pistolety, kilkanaście łuków, skrzela rybie do mikstu, zapasy wody, zmienne buty, kilka koszul, kilkadziesiąt par okularów przeciwsłonecznych, trzy noktowizory, miecz, broń laserowa, pięć skrzynek jabłek, puste fiolki, materiały i wiele innych. To samo leżało na pułkach, regałach, szafkach i komodach porozstawianych wzdłuż czterech ścian. Chaos kontrolowany, jak mówiła Paley. Rzeczywiście – jeśli się czegoś szukało, nie było problemów ze znalezieniem owej rzeczy.   
           
- Przepraszam za spóźnienie – delikatny, spokojny głos Oyi potoczył się po pomieszczeniu. Wraz z nią do pomieszczenia weszło pięć innych osób. Wszystkie w białych fartuchach sięgających kostek. Nie uśmiechały się. Wkoło ich oczu widać było wyraźne zmarszczki. Były do siebie podobne, choć widać było, że nie są jednej krwi. – Nie przedłużajmy…
Okazało się, że owo zdanie były zupełnie nietrafione. Julie jak zawsze siedziała cicho, zamyślona i nieobecna. Co miała mówić. One rozmawiały o tym samym. Ją to nudziło. Nie miała siły na rozmyślenia. Co by to dało? Ona wymyślała sposób walki, a one nie pozwalał jej w niej uczestniczyć. I gdzie tu sprawiedliwość?

- Proszę czarownice o zostanie – z zainteresowaniem podniosła głowę. A jednak! Może coś się stało! Może wreszcie zostaną dopuszczone do działań! Poczuła podekscytowanie Paley. Niebieskowłosa zesztywniała, ale z jej twarzy można było wyczytać pragnienie przygodny.  Mikel natomiast, która poważniej patrzyła na życie, miała nieodgadniony wyraz twarzy. Spojrzały po sobie i czekały, aż siostry wyjdą. Patrzyły na smukła sylwetkę Anioła i wiedziały, że oto nastały dla nich nowe czasy. Podświadomie wiedziały, że ich życie zmieni się diametralnie i już nie mają na to wpływu

________________________________________

Tak wiem, chce się powiedzieć: zła dziewczyna. Znów robi mega długie przerwy. Ale owa dziewczyna przeprosi was jedynie, bo co można zrobić. Na swoje usprawiedliwienie powie tylko tyle, że właśnie zaczęła liceum i dostaje wariacji. A ambicje każdą jej pracować po nocy. Więc mam nadzieję, że jej wybaczycie. I że rozdział nie jest makabrycznie nudny, choć w akcji to się nie posunęłyśmy nawet o cal.