M i s j a
*
„Wolność
polega na tym, aby śmiało rozpatrywać każdą sytuację, w którą wpakuje nas życie
i brać na siebie wszelką wynikłą stąd odpowiedzialność.”
Jean-Paul Sartre
Jean-Paul Sartre
- Mam nadzieję, że jesteście gotowe wziąć na
siebie wielką odpowiedzialność – Oya spojrzała na nie, kiedy komnata
opustoszała. Spoglądała na nie jasnymi oczyma i, z wrodzoną sobie łagodnością,
czekała na odpowiedź. Ale postawiła je pod ścianą. Były tu, żeby pomagać. Żeby
coś zmienić. Nie mogły odmówić. Choć
pozornie dawała im taką szansę. Było to jednak złudzenie, które nie miało
pokrycia w rzeczywistości.
-
Tak, jesteśmy gotowe – odpowiedziały równocześnie. Niemal automatycznie. Blade
usta Anioła ułożyły się w coś na kształt uśmiechu.
-
Musimy więc stąd wyjść. Zanim jednak to zrobimy, chcę uzyskać od was
przyrzeczenie. Chcę, abyście uroczyście oznajmiły, że misja, którą wam
powierzę, stanie się dla was priorytetem. Centrum nowego życia. Musicie wziąć
pełną odpowiedzialność za swoje czyny i ponosić wszelkie konsekwencje. Nie
macie prawa zawieść. Misja musi zostać ukończona. Bez względu na cenę.
-
Mamy przysiąc, że jesteśmy gotowe oddać życie za misję treści nieznanej? –
Julie spojrzała na nią z niedowierzaniem. Jej życie nie było cudowne. Stawiać
je jednak na szali za coś, co w tej chwili było wielką niewiadomą? Nie była
wojownikiem z książek czy wielkim herosem. Nie uśmiechało jej się ginąć w imię
nieznanej prawdy. Co innego należeć do Ruchu… No właśnie. Była tu. Tak naprawdę
owe przyrzeczenie również było tylko formalnością. Czy miała jakiś wybór?
-
Tak, właśnie tak, Julie.
Żadnego.
Poczuła
się jak na uwięzi. Czuła, że siostry myślą podobnie. Zaufanie zaufaniem, ale
nie miały zamiaru podejmować ryzyka. Przecież misją mogło być wszystko! A
jednak wybór był zbyt oczywisty. Nikt nie będzie zdrajcą. Wszyscy pomagają w
dochodzeniu prawdy.
-
Przysięgam – To Paley jako pierwsza się odezwała. Głos jej lekko drżał. Ale
było już za późno.
Po wszystkim…
-
Przysięgamy – może jej się tylko zdawało, ale na twarzy Oyi pojawiło się
uznanie. Tylko przez chwilę. Ale ten podziw podziałał na nie kojąco.
-
Wasza decyzja wszystko ułatwia – W tej chwili uśmiech Anioła wydał się Julie
nieprawdopodobnie sztuczny. Starała się jednak walczyć z wątpliwościami.
Powinna być dumna, że jest jedną z trzech osób, którym powierzono tak ważne,
tajne zadanie. – Myślę, że doskonale wiecie, iż nasi medycy i naukowcy starali
się znaleźć antidotum na przywrócenie chromosomu Y do całego ekosystemu. Teraz
mogę potwierdzić, że udało im się to.
Nastała
pełna napięcia cisza. Anioł rozpostarł skrzydła, które musnęły ceglaną ścianę.
Odwrócił się i dotknął dłonią klamki. Julie starała sobie przypomnieć, czy te
drzwi zawsze tam były. Małe, brudnoczerwone – niepozorne. Łatwo można było
przeoczyć jej w chaosie, jaki panował w komnacie. Błoniaste skrzydła znów zwarły
się, kiedy Oya klękła, by przejść przez owe drzwi. Po chwili zniknęła za nimi,
wołając je za sobą. Niepewnie powtórzyły tę czynność. Ten przedziwny korowód
zamykali medycy. Milczące kobiety w białych fartuchach. Julie uderzyła ich inność. Był stare,
pomarszczone. Szarawa skóra opinała się na kościach. Nie był to przyjemny widok,
a jednocześnie ją fascynował. Tu wszyscy byli wiecznie młodzi. Ludzi szybko
przemieniano w wampiry. Kobiety, które nie poddały się zabiegowi do czterdziestego
roku życia, zostawały mordowane. Nie mogły kalać środowiska.
-
Gdzie jesteśmy? – Mikel zbudziła ją z transu. Dopiero wtedy się rozglądnęła.
Pomieszczenie było białe i czyste. Chód oplatał ich ciała i właściwie
skojarzyło jej się z zamrażalką. Zimno, które tu panowało. Rzędy metalowych
klapek, które musiały skrywać jakieś tajemnice. Chłodnia. Pamiętała taką, kiedy
jeszcze mieszkała w Centrum. Była mała, ale często stawała w długich kolejkach
po świeże mięso oraz owoce i warzywa, które wydawane były raz na kwartał.
-
To miejsce dla nieudanych eksperymentów – dobiegł ich chropowaty głos kobiety.
Musiała być przywódcą medyków. Odwróciła się do nich tyłem i kodem zamknęła
drzwi. Natomiast w głowie Julie pojawiło się nowe określenie. Kostnica. Przebiegły ją dreszcze, jednak
poczuła podniecenie. Pod pokrywami znajdowali się mężczyźni. Ich kreatury,
nieudane prototypy, ale jednak… ta inna płeć. Namacalna, realna. Ciekawość nie
miała w niej końca. Wiedziała, że siostry czują to samo. Żadna jednak nie
wykonała gestu. Nie wiedziała czy chodziło o zasady, czy przerwał im głos
Anioła, który kontynuował wcześniejszą opowieść.
-
Dokładnie dwanaście lat temu w tym samym miejscu stały trzy inne
przedstawicielki tej samej rasy. Tak jak wy zgodziły się wziąć udział w misji.
Choć może lepszym słowem byłby tu eksperyment. Widzicie, dokładnie te dwanaście
lat temu, naukowcy oznajmili mi, że wspólnymi siłami stworzyli antidotum. Dobre
antidotum. Wcześniejsze próby okazywały się klęską i naprawdę miałam nadzieję,
że tym razem się uda. Trzy nimfy zostały sztucznie zapłodnione. Nie miałyśmy innego wyjścia, jako iż na pomoc Yamaraja nie mogłyśmy liczyć. Medycy zakodowali
geny w ten sposób, żeby owy chromosom Y się odtworzył. Echo, Zonta i Paula po
dziewięciu miesiącach urodziły trójkę zdrowych dzieci płci męskiej – Julie
wstrzymała oddech. Czuła, że Paley ściska jej ramię.
-
To znaczy, że się udało?
-
W pewnym sensie – Oya ostudziła entuzjazm dziewczyn. – Fizycznie udało się nam
dokonać cudu. Dzieci rosły szybciej niż my, ale rozwijały się prawidłowo. Nie
widzieliśmy w nich żadnych błędów. Szybko się uczyli, pojmowali proste
zagadnienia. Byli homo sapiens sapiens w pełnym znaczeniu tego słowa. Jednak staliśmy
się zbyt pyszni. Rola nimf się wyczerpała. Poród, choć odbywał się w
sterylnych, przyzwoitych warunkach, był wyjątkowo ciężki. Tak samo jak i sama
ciąża, gdyż organizm nie chciał wszystkiego tak łatwo przyswoić. Uznałyśmy więc, że nie będziemy więcej męczyć żadnej z nich. Spisały się znakomicie. I na
tym kończy się ich rola. Nie znamy jeszcze przyczyn błędu, ale to nie tak
istotne.
-
Więc jednak znów wkradł się błąd? – Julie zapytała z nutką żalu w głosie. Po co
więc tu się znalazły?
-
Tak. I waszą misją jest naprawić owy błąd.
-
Naszą? – Mikel spojrzała na nią z niedowierzaniem.
-
Jesteśmy czarownicami a nie cudotwórcami. – Czarnowłosa sceptycznie uniosła
brew.
-
I tu się mylisz, Julie. Owym mankamentem człowieczeństwa mężczyzn są bardzo
prymitywne uczucia. Właściwie to ich brak. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że
nasi panowie kierują się raczej instynktem.
-
Czy to nie jest zadanie dla Mikel? – Niebieskowłosa wtrąciła nieśmiało. –
Przecież to ona kontroluje uczucia.
-
Wasza misja nie ma nic wspólnego z mocami, które posiadacie. Każdej z was
zostanie przydzielony mężczyzna, którego opiekunką się stanie. Będziecie
pracować w grupie i indywidualnie. Zadanie jest proste: nauczyć ich odczuwać. Wskazówką będzie dla was to, iż są w tej chwili
na bardzo prymitywnym poziomie. Może nie neandertalczyka, ale umysłów
antycznych filozofów też nie posiadają. Ach… Nie chciałabym was ponaglać, ale
to raczej pilne.
-
Przepraszam, ale czy ja dobrze zrozumiałam? – Julie zrobiłam krok do przodu –
Mamy w jak najkrótszym czasie wykształcić w nich uczucia, które w starym
świecie kształtowały się przez kilka tysięcy lat?!
-
Zdaję sobie sprawę, że to raczej trudne zadanie.
-
Raczej trudne? - W glosie Mikel słuchać
było niezdecydowanie. Nie chciała się przeciwstawiać, ale… To było nierealne!
-
Złożyłyście przysięgę – nagana w głosie Oyi szybko sprowadziła je na
ziemię.
-
I dotrzymamy słowa. Mamy tylko nadzieję,
że wszyscy w tym pomieszczeniu zdają sobie sprawę z tego, że „czary-mary” tego
nie załatwią i to cholernie ciężkie zadanie.
Właściwie
Paley była zawiedziona. Liczyła na misję. Pościgi, walki i ryzyko. Tymczasem
skazały się na wieczne siedzenie na Calachana. Bo taka była prawda. Miną wieki,
nim się to im uda. A może w ogóle nie dadzą rady? W tym wypadku czeka ich
śmierć. Złożyły Przyrzeczenie i nie było odwrotu.
-
Wiemy – kobieta o chropowatym głosie znów się odezwała po czym otworzyła drzwi
– Jutro o zachodzi słońca stawcie się przed budynkiem. Poznacie swoich podopiecznych.
*
Diana
wielokrotnie zastanawiała się, gdzie trafiają ludzie po śmierci. Ona nie miała
takiej opcji. Jej dusza zginęła z dniem, kiedy stała się wampirem. Natomiast
ludzie mięli jakieś perspektywy. Wiele raz zastawiała się czy jest szansa, by
wyciągnąć ich dusze z tego… czegoś. Z marnym skutkiem. Mężczyźni wyginęli,
powtarzała sobie w myślach. Jednak serce nie chciało słuchać. Minęło niewiele
lat odkąd on zginął. Przynajmniej dla niej. Liczyła czas inaczej. Ale jej serce
nie potrafiło go zapomnieć. Wstąpiła do ruchu Oporu nie z chęci zemsty, lecz z
nadzieją, że znajdą sposób na to, aby on powrócił. Może i była głupia. Ale
jedynie ta myśl zatrzymywała ją przy życiu. O ile jej istnienie można nazwać
życiem. Tak czuła się tylko przy nim. Jakby była coś warta. Jakby żyła…
… - Zamierzasz milczeć
już do końca? – Kiedy znów nie odpowiedział, dodała – A mówiłeś, że chcesz być
dobrym gospodarzem. Cóż. Faktycznie mnie ludzie nie obdarzają uprzejmością.
Jeśli już musisz wiedzieć, to są gorsi ode mnie. Nie próbuję się tutaj
usprawiedliwiać, o nie. Ale przecież sama nie wybrałam sobie takiego życia.
Prawdę mówić…
- Czy zawsze tyle
mówisz? – Spojrzał na nią spod przymkniętych powiek.
- Monologi zazwyczaj
są długie – odcięła się – Rozmawiaj ze mną, to nie będę się nudzić.
- Zostałaś skazana na
śmierć a tobie się nudzi? – Spojrzał na nią niczym na wariatkę. Odrobinę
zdziwiła ją ta mina. Zaczynała już przyzwyczajać się do tego obrzydzenia, które
zawsze malowało się na jego twarzy, kiedy spoglądał na nią.
- Mylisz się. Ja
umarłam już ponad tysiąc lat temu. Widzisz.
Nic o mnie nie wiesz, więc dziwię się, że to przez to, kim jestem,
chcesz mnie zabić.
- A czy ty wiesz, kim
była kobieta, którą znalazłem u twoich stóp?
- Była złym
człowiekiem. Mordercą. – Przez chwilę na jego twarzy odmalowało się
zaskoczenie.
- Od tego mamy sądy!
To one powinny karać takich zwyrodnialców.
- Tak im ufasz? –
Sceptycznie uniosła brwi.
- Owszem.
- Więc dlaczego nie
oddasz mnie władzom tylko sam wymierzasz sprawiedliwość.
- To nie to samo.
- Nie masz racji. To
hipokryzja.
- Nie, szatanie. Ty i
tak nie żyjesz.
Zabolało. Wiedziała to
od dwunastu wieków, ale jednak zabolało. Bolesna świadomość swojego nieżycia
potrafiła ugodzić ją w samo serce.
- To jeszcze nie
znaczy, że jestem pozbawiona uczuć…
Szczególnie
uczuć względem Erica. Wzbudził w mniej nową istotę. Nie poznawała samej siebie.
Kiedy jeszcze była żywa, uznawano ją za piękną. O jej rękę proszono ojca nie
raz. On jednak zawsze odmawiał. Pragnął dla córki życia godnego. Ona sama
bardzo chciała wyjść za mąż. Przyglądała się chłopcom z sąsiedztwa i nieraz
zastanawiała się jak to by było, gdyby do nich zeszła. Gdyby wyszła z chaty i
ukazała się w pełnym świetle. Nigdy jednak tego nie zrobiła. Nie miała odwagi,
żeby przeciwstawiać się zasadom. Miała piętnaście lat, kiedy została
przemieniona. Nie znała jej dobrze. To była kobieta, która powiedziała, że to
ją uwolni. Do dziś pamiętała jej zapach. Nie wiedziała jednak jak wygląda. A
jednak skłamała. To życie nie było lepsze. A już na pewno nie dopóki spotkała
Erica. To on zbudził w niej kobietę. Tę samą, którą nigdy nie miała okazji się
stać.
Dokładnie
pamiętała trzeci dzień jej pobytu w więzieniu. To wtedy przełamała się między
nimi pierwsza granica. Wykonali pierwszy gest, który zapoczątkował lawinę
zdarzeń…
…światło sączyło się
powoli przez kraty. Ilekroć na nie spojrzała, uśmiechała się ironicznie. Gdyby
nie magia czarownic, to nie byłby dla niej żadną przeszkodą. Tymczasem pyszniły
się, niczym zwyciężczynie. Podeszła do nich i spojrzała na świat. Nie
wiedziała, gdzie była. Naraz w jej głowie uformowała się myśl, że tym razem
chciałaby znać nazwę miejsca, w którym umarła. Po raz drugi.
- Wyglądasz coraz
gorzej – oznajmił na powitanie. Ucieszyła się, że przyszedł. Lubiła jego głos.
Jego obecność.
- Jestem głodna –
spojrzała na swoje dłonie. Właściwie były to już tylko kości. Bardzo schudła.
Czuła się osłabiona. To był dla niej nowy stan i nie potrafiła się z nim
pogodzić. Na szczęście nie musiała się przyzwyczajać. Za kilak dni będzie po
wszystkim. Zginie i zakończy swoją szarą egzystencję.
- Nie powiem, żeby
było mi przykro. – Chłodna odpowiedz miała zapewne zwiększyć dystans między
nimi.
- Dlaczego tak bardzo
jesteś do mnie uprzedzony?
- Bo jesteś mordercą.
- Zbijam żeby żyć –
sobie samej powtarzała to zdanie tak często, że w nie uwierzyła. Po kilku
latach znalazła usprawiedliwienie swoich czynów i chwyciła się go niczym tonący
brzytwy.
Podeszła do niego, ale
się cofnął. Nie poddała się i złapała go za rękę. Spojrzał na nią i wiedziała,
że w tym monecie jest kobietą. Zapatrzyła się w te stalowe oczy i przestała
zwracać uwagę na cokolwiek innego. Dotknęła dłonią blizny szpecącej jego
twarzy. Westchnęła lekko.
- Jak ci na imię,
Skorpionie?
- Eric – zawahał się –
A tobie jak na imię, sługo Śmierci?
- Diana.
- Bogini lasów i
tajemnic natury – powiedział dziwnie zmienionym głosem wspominając jej
imienniczkę, rzymską boginię. – Chętnie sięgała po śmiercionośne strzały.
Diana spojrzała mu w
oczy i miała wrażenie, że mówi o czymś bardzo głębokim. Delikatnie ścisnęła go
za ramię. Spojrzał na nią odrobinę zdziwiony. Pragnęła poznać go przed
śmiercią. Zdobyć jego zaufanie. Albo chociaż aprobatę.
- Przebiłaś mnie taką
strzałą – westchnął i wyplątał się z jej uścisku. Wyszedł, zanim cokolwiek
powiedziała…
Westchnęła
tęsknie. Oddałaby wszystko, żeby wiedzieć gdzie teraz znajduje się jego dusza.
____________________________________
Co
powiecie na to, aby najważniejszy moment znów przerzucić do kolejnego rozdziału?
Osobiście to uwielbiam ;)
Eh…
rozdział napisałam już dawno, bo w zeszyciku w tramwaju. „Plusy” to teraz
komfort dla „pisarzy”. Oczywiście za przepisywanie wzięłam się niedawno. Jak to
ja. Niestety codzienne dojeżdżanie do szkoły we Wrocławiu daje się we znaki.
Pozdrawiam
cieplutko i oby ta mgła już zeszła!