sobota, 1 grudnia 2012

Rozdział 4


M ę ż c z y z n a

*

„Piękny? Nie wiem. Ma około 1.80 wzrostu, włosy mniej więcej tak krótkie jak ty i zielone oczy: po prostu cudowne. Ale nie. Nie jest chyba piękny w obiegowym znaczeniu tego słowa. Jednak na pewno jest mężczyzną (…).”
Jonathan Carroll

      Laura czesała jasne włosy. Zawsze była z nich dumna. W ogóle uważała się za ładną osobę. Nie była typową kobietą z Centrum. Tam siostry chodziły w bogato zdobionych sukniach. Ich wymyśle fryzury przeplatane były kolorowymi warkoczykami, kwiatami, spinkami i innymi błyskotkami. Powieki i usta malowały farbami o intensywnej barwie. Ona nie lubiła zbędnych ozdóbek. Uważała, że to naturalne piękno kobiety jest najważniejsze. Zapatrzyła się na swoje odbicie. Jasne oczy były niebieskie niczym przejrzyste niebo. Patrzyły na nią ze smutkiem.
- Marzysz o niemożliwym, Lauro – przyłożyła dłoń do tafli lustra. Lustrzana Laura zrobiła to samo. Ich dłonie zetknęły się na granicy dwóch światów. Miała wrażenie, że jest lepszy. Wyglądała na szczęśliwszą niż ona sama.
- Skąd ta pewność?
Spojrzała na nią z niezidentyfikowaną miną. Uśmiechnęła się tajemniczo.
- O czym ty mówisz? – Laura zganiła się za to zdanie. Zaczynam warować, pomyślała. Rozmawiała ze swoim odbiciem.
- Przecież po to jesteś w Ruchu Oporu! Po to jest to wszystko! Żeby Twoje marzenia się spełniły!
- A co jeśli to wszystko nie ma sensu?
Jednak tym razem lustrzana Laura nie odpowiedziała. Patrzyła się na nią pytająco i obracała głowę dokładnie w tym samym kierunku. Już się nie uśmiechała. Jej błękitna sukienka w białe groszki delikatnie falowała pod wpływem letniego wiatru, który wdarł się do pokoju przez otwarte okno. Idealnie komponowała się z jej tęczówkami. Zgrabne nogi obute były w białe sandałki na koturnach. Na nadgarstku wisiała bransoletka z malutkich perełek. Sukienka miała krótki rękawek, jednak nie zakrywała tatuażu na przedramieniu. Był to czarny znak Wenus, symbol płci pięknej.  Delikatnie przejechała po nim opuszkami palców.
- To naprawdę nie ma sensu…
- Wiesz, że gadanie do siebie to pierwsza oznaka paranoi? – Julie wparowała do jej pokoju z szerokim uśmiechem. – Jejku – jęknęła i ruszyła w stronę radia.
- Hej! To mój teren – zaśmiała się, powtarzając jej wcześniejsze słowa.
- Cholera –uśmiechnęła się jednak z przekorą i ściszyła radio. Zrobiła to raczej, żeby ją zdenerwować niż z konieczności. – To powiesz mi, co nie ma sens?
- Wszystko, Julie – spojrzała jej w oczy - ja wiem, że się łudzę. Że te wszystkie moje marzenia są tak diabelnie nierealne, ale…
- Hej! – Czarnowłosa złapała ją za ramiona i lekko potrząsnęła – nie mów tak! Masz piękne marzenia, rozumiesz? Musisz w nie wierzyć, choćby inni nie dawali Ci nawet malutkiej szansy na ich spełnienie.
- Tyle już czasu istnieje Ruch. – Westchnęła. – Ale wciąż nie widzę nowych szans na to, żeby wrócić do poprzedniego stanu rzeczy.
Laura nie zauważyła, że jej przyjaciółka odwróciła wzrok. Tak bardzo pragnęła powiedzieć jej prawdę,  dać jej nadzieję. Ale wiedziała, że nie może wspomnieć ani słowem o Kostnicy i dzisiejszym wieczornym spotkaniu. O nich.   
Niech Cię wszystkie diabli, Oyo! Ciebie i twoją przysięgę!    

*

- Dlaczego zostałeś łowcą? – Jej słodki głos potoczył się po pomieszczeniu. Działał na niego jak narkotyk. Omamiał go i przyprawiał o dreszcze.
- A dlaczego ty zostałaś wampirem? – Odpowiedział z lekka przekornie, próbując na nią nie patrzeć.
- Bo ktoś wydał na mnie wyrok – spojrzał jej w oczy, jednak szybko odwrócił wzrok. Nie mógł znieść myśli, że zobaczy w nich prawdę. Od lat wychowywano go w myśl zasady, że wampiry to krwiożercze bestie, mordercy bez uczuć. Wpajano mu pewne przekonania i teraz nie mógł się ich pozbyć.
- Bo takie jest moje przeznaczenie. Żyję po to, żeby zabijać. – Odpowiedział, jednak myślami będąc daleko.
- To już hipokryzja, Ericu. – Zadrwiła. – W moich ustach te słowa byłby niedopuszczalne, a jednak w twoich są dobre?
- To inna sytuacja – odwrócił wzrok. Nie mógł się na nią patrzeć. Nie potrafił dostrzec w niej bestii. Diana była wyjątkowo niską osobą z hebanowymi, długimi włosami. Cała jej skóra bieliła się, tworząc niesamowity kontrast z resztą. Gdy ją pierwszy raz zobaczył, widział dobrze zaokrąglone kształty, gęste włosy i błyszczący oczy. Teraz była wychudzona, włosy miała cieńsze, jakby mniej czarniejsze. Kości widoczne były na pierwszy rzut oka. Co więc tak bardzo go w niej pociągało? Była wrakiem… ludzkim szkieletem z przeźroczystą skórą. I jedynie jej oczy wciąż były niezmienne. Tlił się z nich żar. Jakieś ciepło, którego nie spodziewałby się u osoby jej pokroju.
Podszedł do niej niepewny tego, co chce zrobić. Siedziała w kącie, zbyt słaba, żeby się podnieść. Uśmiechnęła się blado, kiedy przykucnął. Jej przeraźliwie chuda ręka ponownie dotknęła blizny na jego policzku. Ten dotyk przyprawił go o drżenie. Nie miał siły z nią walczyć. Walczyć z czymś, co pojawiło się z chwilą wparowanie do jego świata tej istoty. Pochylił się nad nią i zbliżył swoje usta do jej warg. Zdążył jeszcze zarejestrować jej zdziwione spojrzenie, zanim zatracił się w niej całkowicie. Szybko zaczęła oddawać pocałunki. Dłonią podtrzymywał jej głowę, jakby bał się, że jej ciało nie znajdzie w sobie dość siły, żeby sprostać temu samotnie. Nagle odsunął się od niej gwałtownie, wciąż jednak trzymając ją w ramionach. Poczuła krew. To było tak nierealne, że pragnienie jeszcze nie dało o sobie znać. Spojrzała na swoją dłoń. Musiała wbić mu paznokcie w ramię. Kilka szkarłatnych kropel świeciło się na jej nadgarstku niczym rubinowe ozdoby. Jak w transie przyłożyła do nich usta i językiem przejechała po ręce. Westchnęła z dziwną rozkoszą. On patrzył na jej opętanie i nie mógł się temu nadziwić. Nie mogła odzyskać sił po tak małej dawce, a jednak jej włosy wydawały się czarniejsze, a skóra zdrowsza.  
- Gdybyś tylko była człowiekiem…
Z bólem spojrzała na niego, kiedy się podnosił. Nie potrafił jej nie ranić. To było silniejsze od niego. Jego natura zbyt usilnie dawała o sobie znać.
- Auć! – Blade usta Diany wykrzywiły się w grymasie. Pocierała swój nadgarstek, jakby chciała załagodzić ból. Ale przecież wampiry nie odczuwały bólu. A przynajmniej tego fizycznego.
- Nie rozumiem – wyszeptała i spojrzała na swoją dłoń. Ponownie kucnął i przyjrzał się jej drobnej rączce. Na nadgarstku pojawiły się szkarłatne plamy. Zupełnie tak, jakby jego krew wsiąkła w jej skórę. Naraz plama zaczęła się rozszerzać, tworząc szkarłatne znamię. Syknęła z bólu, ponownie łapiąc się za bolące miejsce. Kiedy je odkryła, wkoło jej nadgarstka wił się purpurowy skorpion.
- To niemożliwe – wyszeptał i spojrzał w jej oczy, pełne zdziwienia i lęku – Kim ty, do cholery, jesteś?! – Krzyknął, potrząsając ją za ramiona….

         Diana nic się nie zmieniła od tego czasu. Wciąż miała czarne, błyszczące oczy, teraz przepełnione smutkiem. Nie mógł się nadziwić, że są smutniejsze niż wtedy, gdy siedziała w celi. Jej blade usta były dziwnie zaciśnięte. Siedziała z opadniętymi ramionami, jakby uszła z niej cała energia. Kolejny raz podszedł do niej i położył dłoń na ramieniu. Ale i tym razem go nie zauważyła.
- Diano?
Cisza.
Znów nie potrafił do niej dotrzeć.
- Diano?
- O, cześć, Julie. – Czarnowłosa dziewczyna w wytartych, kobaltowych ogrodniczkach z wielką, kwiecistą łatą na kolanie i smarem rozmazanym na czole usiadła obok wampirzycy.
- Znów dłubałaś w jakimś samochodzie, co? – Uśmiechnęła się, jednak nie był to ten uśmiech, którym potrafiła obdarzyć go ponad sto lat temu.
- A co innego mi pozostało? – Julie przewyższała Dianę o ponad głowę. Przy niej wampirzyca wyglądała jak mała dziewczynka. Drobna, delikatna. Zawsze kojarzyła mu się z gałązką płaczącej wierzby. Niezwykle rześka i giętka, wciąż młoda, choć przecież sięga już ziemi. Delikatna, a jednak niedająca się złamać wichurze.
- Przed czym uciekasz? – Diana nie dała się zbyć i dobrze odkryła prawdziwe intencje dziewczyny.
- Chciałabym wiedzieć – westchnęła przeciągle.
-  To ma coś wspólnego z tajemniczym zebraniem u Oyi?
- Tak. Ale nie mogę o tym mówić – uprzedziła.
- Kochana, poczciwa Oya – zadrwiła – wciąż się łudzi, że z ten świat da się jeszcze naprawić, czyż nie?
- Ty w to nie wierzysz? – Zapytała zdziwiona.
- Nie – uśmiechnął się. Ona zawsze twardo stawiała sprawę.
- Więc dlaczego tu jesteś?
- Bo gdzieś muszę być. – Spojrzała na nią smutnymi, ciemnymi oczyma i westchnęła przeciągle.
- Diano, nie musisz nic mówić. Każda z nas ma jakieś żale i smutki, które ukrywa. – Położyła jej dłoń na ramieniu, która idealnie pokrywała się z jego dłonią.
Zapadła cisza, podczas której wampirzyca uśmiechnęła się. Widać było, że cofa się myślami do szczęśliwych wspomnień, które teraz bolały.
- Nazywał się Eric. Jednak większość nazywała go Skorpionem. – Powiedziała po dłuższej chwili.
- Łowca? – Z niedowierzaniem spojrzała a czarne oczy wampira. Były głębokie, niczym najciemniejsza z otchłani.
- Oj tak…
Julie zamyśliła się, przerażona wspomnieniami Diany. Tym, co musiała przejść. Wampir kocha tylko raz. Tylko jedną osobę. Takie legendy krążyły między starszym pokoleniem, które pamiętało Stary Ład i w czeluściach swych domów nie bało się mówić o tym, co się wtedy działo.
Naraz Julie przypomniała sobie o czymś innym. Chwyciła dłoń Diany tak szybko, że ta, zamyślona, nie zdążyła się zorientować, o co chodziło jej siostrze. Czarownica szybko podwinęła rękaw czarnej koszulki wampira. Szkarłatny znak skorpiona wijącego się na nadgarstku kobiety był taki, jakim go zapamiętał. Nie miał wątpliwości, że czarownica będzie wiedziała, co on oznacza.
- Znamię Łowcy? – Zapytała z przestrachem. Powoli docierało do niej, że koszmar życia Diany to nie tylko wieczna miłość do kogoś, kogo zadaniem jest usunięcie jej z ziemi.

*

         Szły powoli. Trzymały się za ręce, podekscytowane, ale i zdenerwowane. Wiedziały, że właśnie zaczyna się nowy etap w ich życiu. Być może był to nowy etap dla całej ludzkości. Nie mogły odpędzić od siebie jednego pytania.
Jacy oni są?
Muszą wyglądać jak ludzie. Ale jednak coś musi być w nich innego. Nie wiedziały, co. Amiya postarała się o to, żeby nie przetrwały żadne obrazy, filmy i fotografie, które uwieczniały przeciwną płeć.  Yamaraj był natomiast pilnie strzeżony, więc one, proste osoby, nie mogły go zobaczyć. Wręcz nie miały prawa.
- Gotowe? – Mikel spojrzała na swoje siostry, może odrobinę zbyt niepewnie. Była zbyt inteligenta, żeby wierzyć, że to wszystko jest takie piękne. Przysięga i ich zadanie nie były całkowicie szczera. Tajemnica cały czas nad nimi wisiała i drażniło ją to, że nie potrafiła jej odkryć. Przyszło jej na myśl, że Oya nie jest aż tak dobra. Może i była Aniołem, ale przecież naraziła nimfy, prawda? I skazała naukowców, te stare kobiety, na życie w zamknięciu. Na pracę wręcz absurdalną. Nieprawdą był fakt, że buntownicy zyskali wolność. O nie! Oya wszystkich kontrolowała.  Czasem w myślach porównywała ją do Amiyi. Aż tak się przecież nie różniły. Tyle tylko, że ona nigdy nie zamordowała. Ale czyż nie przyczyniła się do śmierci tylu osób? A po co? Dla wyższych celów. To jedyna odpowiedź, którą dawała. Niezwykle filozoficzna i zagadkowa. Dla czarownicy było jasne, że Anioł nie jest do końca nieskazitelny, a Wampir nie jest na wskroś przesiąknięty złem. Bała się jednak tłumaczyć Amiyę, bo potępiała jej metody.
- Tak – odpowiedziały zgodnie. Były przed Bazą Dowodzenia. Drzwi skrzypnęły lekko, kiedy je uchyliły.  W środku panował mrok. Jednak Księżyc, który wdarł się do pomieszczenia wraz z nimi, oświetlił postać stojącą na środku. Nawet w ciemności widać była niezwykle smukłą sylwetkę Oyi, jej krótkie, poskręcane włosy i sięgające ziemi skrzydła.
- Nareszcie – wyszeptała i podeszła do owych małych drzwiczek, które prowadziły do Kostnicy. W ciszy podążyły za nią. Kroki stawiały lekko, z wrodzoną sobie naturalnością. Jeszcze raz spojrzały na piętrzące się trumny nieudanych eksperymentów – Doprawdy nie jest, na co patrzeć – Anioł skomentował to, wiedząc ich zachłanne spojrzenia – trzymamy ich tutaj, aby nie dostali się w niepowołane ręce. Dla nas byli bezużyteczni, ale dla wroga mogli okazać się bardzo pożyteczni.   
Na samym końcu korytarza były kolejne drzwi. Wyglądały, jakby ktoś czarną kredką narysował je na białej ścianie. Oya przyłożyła dłoń do miejsca, gdzie wyrysowana była klamka. Delikatnie przejechała wzdłuż rysunku, po czym szarpnęła rękę do siebie. Ściana rozwarła się i ukazała przejście. Zniecierpliwione podeszły bliżej. Ostrożnie przeszły przez magiczne drzwi. Ich oczom ukazał się dwupiętrowy pokój. Zmrużyły oczy. Po ciemnościach, jakie przeszły, pokój był dla nich nienaturalnie jasny.  Na samy środku wiły się skręcane schody. Wydawało się, że to właśnie wkoło nich toczy się życie. Na lewo mieściła się mała kuchnia, na prawo – skromnie umeblowany salon. Naprzeciwko były drzwi. Łatwo były się domyśleć, że prowadziły do łazienki. Wszystko było tu utrzymane w minimalistycznym stylu. Nie było przepychu, jak w Centrum, ale i nie panowały tu warunki polowe jak na całej Calachana. Meble były jasne, proste, bez zbędny ozdobników. Podłoga lśniła czystością, choć parkiet był jasny. Wszystko było tu abstrakcyjne – zbyt jasne.  
- Oya? – Ciszę, która zapanowała, przerwał niski, głęboki głos. Zadrżały. Nigdy bowiem nie słyszały kogoś, czyj głos miałby taką barwę. Czystą, choć lekko zachrypniętą. Niską, głęboką, niczym głos zwierzęcia.
- Tak, to ja!
Schody lekko skrzypnęły, kiedy osoba będąca na górze, zaczęła schodzić. Najpierw zobaczyły buty. Białe, zwykłe adidasy. Były jednak większe i szersze niż te, która one same kupowały. Nogi, które wyłoniły się chwilę potem, były długie i szczupłe. Nie miały jednak takiego kształtu jak nogi kobiety. Nawet tej, której natura poskąpiła krągłości. Ubrane w białe spodenki do kolan, wydawały się potężniejsze i bardziej umięśnione. Nie dało się nie zauważyć gęstych włosów, które je porastały. Dłoń, która na zakręcie złapała się poręczy, była dużo mniej delikatna niż ich własne dłonie. Również z lekka owłosiona, posiadała dłuższe, szersze palce. Nadgarstek był szeroki i prowadził do umięśnionej ręki i szerokiego ramienia, ukrytego pod biała koszulką. Kiedy zakręcił i zobaczyły go od tylu, przeraziły się jego potężnej sylwetki. Jego plecy były ogromne. Szerokie, z wyraźnym zarysem mięsni. Szedł wyprostowany, z niezwykłą pewnością siebie. Kiedy znów zakręcił i odwrócił się do nich przodem, wstrzymały oddechy. Był człowiekiem i nie miały ku temu wątpliwości. Bardzo jednak różnił się od ludzi, których one znały. Szczękę miał szerszą, wyraźniej zarysowaną. Nos większy, odrobinę nierówny. Szeroko rozstawione oczy patrzyły się z niepewnością i zdziwieniem.  Brwi miał gęste, ciemne, nierówno ułożone.  Skórka nie była tak delikatna i nieskazitelna jak ich własne. Włosy miał krótsze od Julie. Troszkę jaśniejsze i bardziej poskręcane. A jednak to owe włosy były w nim najbardziej człowiecze. Otworzył wąskie, nierówno skrojone usta i znów odezwał się tym sowim niskim głosem.  
- Rafe i Caine są na siłowni. To lepsze niż literki i cyferki.
- Niż nauka, Adamie. Właśnie po to jest ci potrzeba – żeby dobrze się wysławiać.
- Nam to starcza. – Uśmiechnął się delikatnie, nie bardzo wiedząc jak zareagować. Potem spojrzał na czarownice – a wy to kto?
- „Cześć! A wy, kim jesteście?” – Oya spojrzała na niego jak na własnego syna i uczyła niczym małe dziecko.                 
- Cześć, kto wy? – Podszedł do nich dwoma długimi krokami. Poruszał się odrobinę sztywno. Cofnęły się, kiedy wyciągnął rękę.
- Ja nie krzywdzić – uśmiechnął się szerzej, ukazując rząd idealnie białych zębów. Wybrał Julie. Wydała mu się najbardziej podobna do niego. Też miała spodnie i krótko ścięte włosy. Przyłożył rękę do jej twarzy. Zrobił to mało delikatnie, więc odrobinę zatoczyła się w tył. Zadrżała, kiedy błądził dłonią po jej buzi. Po chwili złapał w dwa palce kosmyk jej włosów. Uważnie go obserwował, po czym szarpnął w dół. Syknęła z bólu.
- Adamie! – Oya szybko podeszła i złapała go za rękę. – Tak nie można! To boli, rozumiesz? Sprawiasz jej przykrość.
Spojrzał na nią, ale nie przeprosił. Wciąż był nieufny i wciąż zaniepokojony.
- Kobieta – powiedział pewnie, zwracając się do Anioła.
- Tak, to jest kobieta. Od dzisiaj będzie przychodzić do ciebie częściej. Spojrzał na nią raz jeszcze. Później przyjrzał się długim włosom Paley i Mikel. Nie dotknął ich jednak. Studiowali się nawzajem. Nie bardzo go obchodził ich wygląd. Stwierdził już, że to kobiety i tyle mu wystarczyło.  Widział już przecież Oyę. No i te dziwne, stare panie. Naraz przypomniała mu się jedna z lekcji dobrych manier. Kiedy poznaje się kogoś nowego, trzeba powiedzieć: dzień dobry, jestem Adam. A ty jak się nazywasz? Jednak o ile potrafił odtworzyć sobie to w głowie, nie bardzo znał dźwięki, które oddałyby to, co chciał wyrazić.
- Adam – odezwał się więc i wyciągnął rękę.
- Julie – niepewnie odwzajemniła uścisk. Jej dotyk był bardzo przyjemny. Nie tak szorstki, jak dotyk Rafa czy Caina. Kiedy oni się witali, czuł siłę bijącą od nich. Teraz to on dominował i podobało mu się to uczucie. Spojrzał jej w oczy, próbując coś odczytać. Szybko jednak znudziło mu się takie stanie w miejscu. Spojrzał raz jeszcze na pozostałe dziewczyny i oddalił się.
- Jest dość poważny i bardzo małomówny. Mam z nim największe problemy z mową.
- Dlaczego tak jest? – Paley jako pierwsza zabrała głos.
- Nie wiem. Zostały im zakodowane pewne cechy, jednak to nie my je wybierałyśmy. Niektórym rzeczom pozwoliłyśmy rozwijać się naturalnie. A, i wierzcie mi, że obrazek, który dziś zobaczyłyście, to owoc ciężkiej pracy. Teraz przynajmniej możemy się z nimi jakoś komunikować. No i uaktywnili zakodowane cechy charakteru, więc trzeba je rozwijać. I wykształcać nowe.
Julie spojrzała na nią z niepewną miną. Owe spotkanie z pewnością było najdziwniejszą rzeczą, jaka przytrafiła jej się w całym dotychczasowym życiu. Mężczyzna był zupełnie inny, niż sobie wyobrażała i pozostawił w jej duszy dziwny niepokój.     
_______________________________________

Rozdział z opóźnieniem. Wasze rozdziały również komentowane z opóźnieniem. U większości mam nawet po kilka nieskomentowanych. Bardzo, bardzo was za to przepraszam.  Po pierwsze – zmogła mnie choroba. Po drugie – nawał pracy  i brak wolnego czasu.  Niby to żadne wytłumaczenie, bo wielu z was ma podobnie, ale ja wracam około 18.00/19.00 do domu, jem obiad, chwilkę odpoczywam i zasiadam do lekcji. O 23.00 już mi się nie chce nic pisać. Wtedy marzę o ciepłej kąpieli i łóżku, bo wstać trzeba wcześnie. Normalnie zawsze wyłuskam kilka minut na napisanie akapitu, ale choroba odebrała mi wszystkie siły. Ech… wszystko przez tę paskudną pogodę!
Ale nic. Koniec smęcenia. Wzięłam się za siebie, bo bardzo chciałam dodać notkę na urodziny. Och tak… od jutra jestem coraz bliżej tej dorosłości.