M ę ż c z y z n a
*
„Piękny?
Nie wiem. Ma około 1.80 wzrostu, włosy mniej więcej tak krótkie jak ty i
zielone oczy: po prostu cudowne. Ale nie. Nie jest chyba piękny w obiegowym
znaczeniu tego słowa. Jednak na pewno jest mężczyzną (…).”
Jonathan Carroll
Jonathan Carroll
Laura
czesała jasne włosy. Zawsze była z nich dumna. W ogóle uważała się za ładną
osobę. Nie była typową kobietą z Centrum. Tam siostry chodziły w bogato
zdobionych sukniach. Ich wymyśle fryzury przeplatane były kolorowymi
warkoczykami, kwiatami, spinkami i innymi błyskotkami. Powieki i usta malowały
farbami o intensywnej barwie. Ona nie lubiła zbędnych ozdóbek. Uważała, że to
naturalne piękno kobiety jest najważniejsze. Zapatrzyła się na swoje odbicie.
Jasne oczy były niebieskie niczym przejrzyste niebo. Patrzyły na nią ze smutkiem.
-
Marzysz o niemożliwym, Lauro – przyłożyła dłoń do tafli lustra. Lustrzana Laura
zrobiła to samo. Ich dłonie zetknęły się na granicy dwóch światów. Miała
wrażenie, że jest lepszy. Wyglądała na szczęśliwszą niż ona sama.
- Skąd ta pewność?
Spojrzała
na nią z niezidentyfikowaną miną. Uśmiechnęła się tajemniczo.
-
O czym ty mówisz? – Laura zganiła się za to zdanie. Zaczynam warować,
pomyślała. Rozmawiała ze swoim odbiciem.
- Przecież po to
jesteś w Ruchu Oporu! Po to jest to wszystko! Żeby Twoje marzenia się spełniły!
-
A co jeśli to wszystko nie ma sensu?
Jednak
tym razem lustrzana Laura nie odpowiedziała. Patrzyła się na nią pytająco i
obracała głowę dokładnie w tym samym kierunku. Już się nie uśmiechała. Jej
błękitna sukienka w białe groszki delikatnie falowała pod wpływem letniego
wiatru, który wdarł się do pokoju przez otwarte okno. Idealnie komponowała się
z jej tęczówkami. Zgrabne nogi obute były w białe sandałki na koturnach. Na
nadgarstku wisiała bransoletka z malutkich perełek. Sukienka miała krótki
rękawek, jednak nie zakrywała tatuażu na przedramieniu. Był to czarny znak
Wenus, symbol płci pięknej. Delikatnie przejechała
po nim opuszkami palców.
-
To naprawdę nie ma sensu…
-
Wiesz, że gadanie do siebie to pierwsza oznaka paranoi? – Julie wparowała do
jej pokoju z szerokim uśmiechem. – Jejku – jęknęła i ruszyła w stronę radia.
-
Hej! To mój teren – zaśmiała się, powtarzając jej wcześniejsze słowa.
-
Cholera –uśmiechnęła się jednak z przekorą i ściszyła radio. Zrobiła to raczej,
żeby ją zdenerwować niż z konieczności. – To powiesz mi, co nie ma sens?
-
Wszystko, Julie – spojrzała jej w oczy - ja wiem, że się łudzę. Że te wszystkie
moje marzenia są tak diabelnie nierealne, ale…
-
Hej! – Czarnowłosa złapała ją za ramiona i lekko potrząsnęła – nie mów tak!
Masz piękne marzenia, rozumiesz? Musisz w nie wierzyć, choćby inni nie dawali
Ci nawet malutkiej szansy na ich spełnienie.
-
Tyle już czasu istnieje Ruch. – Westchnęła. – Ale wciąż nie widzę nowych szans
na to, żeby wrócić do poprzedniego stanu rzeczy.
Laura
nie zauważyła, że jej przyjaciółka odwróciła wzrok. Tak bardzo pragnęła
powiedzieć jej prawdę, dać jej nadzieję.
Ale wiedziała, że nie może wspomnieć ani słowem o Kostnicy i dzisiejszym wieczornym spotkaniu. O nich.
Niech Cię wszystkie
diabli, Oyo! Ciebie i twoją przysięgę!
*
- Dlaczego zostałeś
łowcą? – Jej słodki głos potoczył się po pomieszczeniu. Działał na niego jak
narkotyk. Omamiał go i przyprawiał o dreszcze.
- A dlaczego ty
zostałaś wampirem? – Odpowiedział z lekka przekornie, próbując na nią nie
patrzeć.
- Bo ktoś wydał na
mnie wyrok – spojrzał jej w oczy, jednak szybko odwrócił wzrok. Nie mógł znieść
myśli, że zobaczy w nich prawdę. Od lat wychowywano go w myśl zasady, że
wampiry to krwiożercze bestie, mordercy bez uczuć. Wpajano mu pewne przekonania
i teraz nie mógł się ich pozbyć.
- Bo takie jest moje
przeznaczenie. Żyję po to, żeby zabijać. – Odpowiedział, jednak myślami będąc
daleko.
- To już hipokryzja,
Ericu. – Zadrwiła. – W moich ustach te słowa byłby niedopuszczalne, a jednak w
twoich są dobre?
- To inna sytuacja –
odwrócił wzrok. Nie mógł się na nią patrzeć. Nie potrafił dostrzec w niej
bestii. Diana była wyjątkowo niską osobą z hebanowymi, długimi włosami. Cała
jej skóra bieliła się, tworząc niesamowity kontrast z resztą. Gdy ją pierwszy
raz zobaczył, widział dobrze zaokrąglone kształty, gęste włosy i błyszczący
oczy. Teraz była wychudzona, włosy miała cieńsze, jakby mniej czarniejsze.
Kości widoczne były na pierwszy rzut oka. Co więc tak bardzo go w niej
pociągało? Była wrakiem… ludzkim szkieletem z przeźroczystą skórą. I jedynie
jej oczy wciąż były niezmienne. Tlił się z nich żar. Jakieś ciepło, którego nie
spodziewałby się u osoby jej pokroju.
Podszedł do niej
niepewny tego, co chce zrobić. Siedziała w kącie, zbyt słaba, żeby się
podnieść. Uśmiechnęła się blado, kiedy przykucnął. Jej przeraźliwie chuda ręka
ponownie dotknęła blizny na jego policzku. Ten dotyk przyprawił go o drżenie.
Nie miał siły z nią walczyć. Walczyć z czymś, co pojawiło się z chwilą wparowanie
do jego świata tej istoty. Pochylił się nad nią i zbliżył swoje usta do jej
warg. Zdążył jeszcze zarejestrować jej zdziwione spojrzenie, zanim zatracił się
w niej całkowicie. Szybko zaczęła oddawać pocałunki. Dłonią podtrzymywał jej
głowę, jakby bał się, że jej ciało nie znajdzie w sobie dość siły, żeby
sprostać temu samotnie. Nagle odsunął się od niej gwałtownie, wciąż jednak
trzymając ją w ramionach. Poczuła krew. To było tak nierealne, że pragnienie
jeszcze nie dało o sobie znać. Spojrzała na swoją dłoń. Musiała wbić mu
paznokcie w ramię. Kilka szkarłatnych kropel świeciło się na jej nadgarstku
niczym rubinowe ozdoby. Jak w transie przyłożyła do nich usta i językiem
przejechała po ręce. Westchnęła z dziwną rozkoszą. On patrzył na jej opętanie i
nie mógł się temu nadziwić. Nie mogła odzyskać sił po tak małej dawce, a jednak
jej włosy wydawały się czarniejsze, a skóra zdrowsza.
- Gdybyś tylko była
człowiekiem…
Z bólem spojrzała na
niego, kiedy się podnosił. Nie potrafił jej nie ranić. To było silniejsze od
niego. Jego natura zbyt usilnie dawała o sobie znać.
- Auć! – Blade usta
Diany wykrzywiły się w grymasie. Pocierała swój nadgarstek, jakby chciała
załagodzić ból. Ale przecież wampiry nie odczuwały bólu. A przynajmniej tego
fizycznego.
- Nie rozumiem –
wyszeptała i spojrzała na swoją dłoń. Ponownie kucnął i przyjrzał się jej
drobnej rączce. Na nadgarstku pojawiły się szkarłatne plamy. Zupełnie tak,
jakby jego krew wsiąkła w jej skórę. Naraz plama zaczęła się rozszerzać,
tworząc szkarłatne znamię. Syknęła z bólu, ponownie łapiąc się za bolące
miejsce. Kiedy je odkryła, wkoło jej nadgarstka wił się purpurowy skorpion.
- To niemożliwe –
wyszeptał i spojrzał w jej oczy, pełne zdziwienia i lęku – Kim ty, do cholery,
jesteś?! – Krzyknął, potrząsając ją za ramiona….
Diana nic się nie zmieniła od tego
czasu. Wciąż miała czarne, błyszczące oczy, teraz przepełnione smutkiem. Nie
mógł się nadziwić, że są smutniejsze niż wtedy, gdy siedziała w celi. Jej blade
usta były dziwnie zaciśnięte. Siedziała z opadniętymi ramionami, jakby uszła z
niej cała energia. Kolejny raz podszedł do niej i położył dłoń na ramieniu. Ale
i tym razem go nie zauważyła.
- Diano?
Cisza.
Znów
nie potrafił do niej dotrzeć.
-
Diano?
-
O, cześć, Julie. – Czarnowłosa dziewczyna w wytartych, kobaltowych
ogrodniczkach z wielką, kwiecistą łatą na kolanie i smarem rozmazanym na czole
usiadła obok wampirzycy.
-
Znów dłubałaś w jakimś samochodzie, co? – Uśmiechnęła się, jednak nie był to
ten uśmiech, którym potrafiła obdarzyć go ponad sto lat temu.
-
A co innego mi pozostało? – Julie przewyższała Dianę o ponad głowę. Przy niej
wampirzyca wyglądała jak mała dziewczynka. Drobna, delikatna. Zawsze kojarzyła
mu się z gałązką płaczącej wierzby. Niezwykle rześka i giętka, wciąż młoda,
choć przecież sięga już ziemi. Delikatna, a jednak niedająca się złamać
wichurze.
-
Przed czym uciekasz? – Diana nie dała się zbyć i dobrze odkryła prawdziwe
intencje dziewczyny.
-
Chciałabym wiedzieć – westchnęła przeciągle.
- To ma coś wspólnego z tajemniczym zebraniem u
Oyi?
-
Tak. Ale nie mogę o tym mówić – uprzedziła.
-
Kochana, poczciwa Oya – zadrwiła – wciąż się łudzi, że z ten świat da się
jeszcze naprawić, czyż nie?
-
Ty w to nie wierzysz? – Zapytała zdziwiona.
-
Nie – uśmiechnął się. Ona zawsze twardo stawiała sprawę.
-
Więc dlaczego tu jesteś?
-
Bo gdzieś muszę być. – Spojrzała na nią smutnymi, ciemnymi oczyma i westchnęła
przeciągle.
-
Diano, nie musisz nic mówić. Każda z nas ma jakieś żale i smutki, które ukrywa.
– Położyła jej dłoń na ramieniu, która idealnie pokrywała się z jego dłonią.
Zapadła
cisza, podczas której wampirzyca uśmiechnęła się. Widać było, że cofa się
myślami do szczęśliwych wspomnień, które teraz bolały.
-
Nazywał się Eric. Jednak większość nazywała go Skorpionem. – Powiedziała po
dłuższej chwili.
-
Łowca? – Z niedowierzaniem spojrzała a czarne oczy wampira. Były głębokie,
niczym najciemniejsza z otchłani.
-
Oj tak…
Julie
zamyśliła się, przerażona wspomnieniami Diany. Tym, co musiała przejść. Wampir
kocha tylko raz. Tylko jedną osobę. Takie legendy krążyły między starszym
pokoleniem, które pamiętało Stary Ład i w czeluściach swych domów nie bało się
mówić o tym, co się wtedy działo.
Naraz
Julie przypomniała sobie o czymś innym. Chwyciła dłoń Diany tak szybko, że ta,
zamyślona, nie zdążyła się zorientować, o co chodziło jej siostrze. Czarownica
szybko podwinęła rękaw czarnej koszulki wampira. Szkarłatny znak skorpiona
wijącego się na nadgarstku kobiety był taki, jakim go zapamiętał. Nie miał
wątpliwości, że czarownica będzie wiedziała, co on oznacza.
-
Znamię Łowcy? – Zapytała z przestrachem. Powoli docierało do niej, że koszmar
życia Diany to nie tylko wieczna miłość do kogoś, kogo zadaniem jest usunięcie
jej z ziemi.
*
Szły powoli. Trzymały się za ręce, podekscytowane,
ale i zdenerwowane. Wiedziały, że właśnie zaczyna się nowy etap w ich życiu.
Być może był to nowy etap dla całej ludzkości. Nie mogły odpędzić od siebie
jednego pytania.
Jacy oni są?
Muszą
wyglądać jak ludzie. Ale jednak coś musi być w nich innego. Nie wiedziały, co.
Amiya postarała się o to, żeby nie przetrwały żadne obrazy, filmy i fotografie,
które uwieczniały przeciwną płeć.
Yamaraj był natomiast pilnie strzeżony, więc one, proste osoby, nie
mogły go zobaczyć. Wręcz nie miały prawa.
-
Gotowe? – Mikel spojrzała na swoje siostry, może odrobinę zbyt niepewnie. Była
zbyt inteligenta, żeby wierzyć, że to wszystko jest takie piękne. Przysięga i
ich zadanie nie były całkowicie szczera. Tajemnica cały czas nad nimi wisiała i
drażniło ją to, że nie potrafiła jej odkryć. Przyszło jej na myśl, że Oya nie
jest aż tak dobra. Może i była Aniołem, ale przecież naraziła nimfy, prawda? I
skazała naukowców, te stare kobiety, na życie w zamknięciu. Na pracę wręcz
absurdalną. Nieprawdą był fakt, że buntownicy zyskali wolność. O nie! Oya wszystkich
kontrolowała. Czasem w myślach
porównywała ją do Amiyi. Aż tak się przecież nie różniły. Tyle tylko, że ona
nigdy nie zamordowała. Ale czyż nie przyczyniła się do śmierci tylu osób? A po
co? Dla wyższych celów. To jedyna
odpowiedź, którą dawała. Niezwykle filozoficzna i zagadkowa. Dla czarownicy
było jasne, że Anioł nie jest do końca nieskazitelny, a Wampir nie jest na
wskroś przesiąknięty złem. Bała się jednak tłumaczyć Amiyę, bo potępiała jej metody.
-
Tak – odpowiedziały zgodnie. Były przed Bazą Dowodzenia. Drzwi skrzypnęły
lekko, kiedy je uchyliły. W środku
panował mrok. Jednak Księżyc, który wdarł się do pomieszczenia wraz z nimi,
oświetlił postać stojącą na środku. Nawet w ciemności widać była niezwykle
smukłą sylwetkę Oyi, jej krótkie, poskręcane włosy i sięgające ziemi skrzydła.
-
Nareszcie – wyszeptała i podeszła do owych małych drzwiczek, które prowadziły
do Kostnicy. W ciszy podążyły za nią. Kroki stawiały lekko, z wrodzoną sobie
naturalnością. Jeszcze raz spojrzały na piętrzące się trumny nieudanych eksperymentów – Doprawdy nie jest, na co patrzeć
– Anioł skomentował to, wiedząc ich zachłanne spojrzenia – trzymamy ich tutaj,
aby nie dostali się w niepowołane ręce. Dla nas byli bezużyteczni, ale dla
wroga mogli okazać się bardzo pożyteczni.
Na
samym końcu korytarza były kolejne drzwi. Wyglądały, jakby ktoś czarną kredką
narysował je na białej ścianie. Oya przyłożyła dłoń do miejsca, gdzie
wyrysowana była klamka. Delikatnie przejechała wzdłuż rysunku, po czym
szarpnęła rękę do siebie. Ściana rozwarła się i ukazała przejście. Zniecierpliwione
podeszły bliżej. Ostrożnie przeszły przez magiczne drzwi. Ich oczom ukazał się
dwupiętrowy pokój. Zmrużyły oczy. Po ciemnościach, jakie przeszły, pokój był
dla nich nienaturalnie jasny. Na samy
środku wiły się skręcane schody. Wydawało się, że to właśnie wkoło nich toczy
się życie. Na lewo mieściła się mała kuchnia, na prawo – skromnie umeblowany
salon. Naprzeciwko były drzwi. Łatwo były się domyśleć, że prowadziły do
łazienki. Wszystko było tu utrzymane w minimalistycznym stylu. Nie było
przepychu, jak w Centrum, ale i nie panowały tu warunki polowe jak na całej
Calachana. Meble były jasne, proste, bez zbędny ozdobników. Podłoga lśniła
czystością, choć parkiet był jasny. Wszystko było tu abstrakcyjne – zbyt jasne.
-
Oya? – Ciszę, która zapanowała, przerwał niski, głęboki głos. Zadrżały. Nigdy
bowiem nie słyszały kogoś, czyj głos miałby taką barwę. Czystą, choć lekko
zachrypniętą. Niską, głęboką, niczym głos zwierzęcia.
-
Tak, to ja!
Schody
lekko skrzypnęły, kiedy osoba będąca na górze, zaczęła schodzić. Najpierw
zobaczyły buty. Białe, zwykłe adidasy. Były jednak większe i szersze niż te,
która one same kupowały. Nogi, które wyłoniły się chwilę potem, były długie i
szczupłe. Nie miały jednak takiego kształtu jak nogi kobiety. Nawet tej, której
natura poskąpiła krągłości. Ubrane w białe spodenki do kolan, wydawały się
potężniejsze i bardziej umięśnione. Nie dało się nie zauważyć gęstych włosów,
które je porastały. Dłoń, która na zakręcie złapała się poręczy, była dużo
mniej delikatna niż ich własne dłonie. Również z lekka owłosiona, posiadała
dłuższe, szersze palce. Nadgarstek był szeroki i prowadził do umięśnionej ręki
i szerokiego ramienia, ukrytego pod biała koszulką. Kiedy zakręcił i zobaczyły
go od tylu, przeraziły się jego potężnej sylwetki. Jego plecy były ogromne.
Szerokie, z wyraźnym zarysem mięsni. Szedł wyprostowany, z niezwykłą pewnością
siebie. Kiedy znów zakręcił i odwrócił się do nich przodem, wstrzymały oddechy.
Był człowiekiem i nie miały ku temu wątpliwości. Bardzo jednak różnił się od
ludzi, których one znały. Szczękę miał szerszą, wyraźniej zarysowaną. Nos
większy, odrobinę nierówny. Szeroko rozstawione oczy patrzyły się z
niepewnością i zdziwieniem. Brwi miał
gęste, ciemne, nierówno ułożone. Skórka
nie była tak delikatna i nieskazitelna jak ich własne. Włosy miał krótsze od
Julie. Troszkę jaśniejsze i bardziej poskręcane. A jednak to owe włosy były w
nim najbardziej człowiecze. Otworzył
wąskie, nierówno skrojone usta i znów odezwał się tym sowim niskim głosem.
-
Rafe i Caine są na siłowni. To lepsze niż literki i cyferki.
-
Niż nauka, Adamie. Właśnie po to jest ci potrzeba – żeby dobrze się wysławiać.
-
Nam to starcza. – Uśmiechnął się delikatnie, nie bardzo wiedząc jak zareagować.
Potem spojrzał na czarownice – a wy to kto?
-
„Cześć! A wy, kim jesteście?” – Oya spojrzała na niego jak na własnego syna i
uczyła niczym małe dziecko.
-
Cześć, kto wy? – Podszedł do nich dwoma długimi krokami. Poruszał się odrobinę
sztywno. Cofnęły się, kiedy wyciągnął rękę.
-
Ja nie krzywdzić – uśmiechnął się szerzej, ukazując rząd idealnie białych
zębów. Wybrał Julie. Wydała mu się najbardziej podobna do niego. Też miała
spodnie i krótko ścięte włosy. Przyłożył rękę do jej twarzy. Zrobił to mało
delikatnie, więc odrobinę zatoczyła się w tył. Zadrżała, kiedy błądził dłonią
po jej buzi. Po chwili złapał w dwa palce kosmyk jej włosów. Uważnie go
obserwował, po czym szarpnął w dół. Syknęła z bólu.
-
Adamie! – Oya szybko podeszła i złapała go za rękę. – Tak nie można! To boli,
rozumiesz? Sprawiasz jej przykrość.
Spojrzał
na nią, ale nie przeprosił. Wciąż był nieufny i wciąż zaniepokojony.
-
Kobieta – powiedział pewnie, zwracając się do Anioła.
-
Tak, to jest kobieta. Od dzisiaj będzie przychodzić do ciebie częściej.
Spojrzał na nią raz jeszcze. Później przyjrzał się długim włosom Paley i Mikel.
Nie dotknął ich jednak. Studiowali się nawzajem. Nie bardzo go obchodził ich
wygląd. Stwierdził już, że to kobiety i tyle mu wystarczyło. Widział już przecież Oyę. No i te dziwne,
stare panie. Naraz przypomniała mu się jedna z lekcji dobrych manier. Kiedy
poznaje się kogoś nowego, trzeba powiedzieć: dzień dobry, jestem Adam. A ty jak
się nazywasz? Jednak o ile potrafił odtworzyć sobie to w głowie, nie bardzo
znał dźwięki, które oddałyby to, co chciał wyrazić.
-
Adam – odezwał się więc i wyciągnął rękę.
-
Julie – niepewnie odwzajemniła uścisk. Jej dotyk był bardzo przyjemny. Nie tak
szorstki, jak dotyk Rafa czy Caina. Kiedy oni się witali, czuł siłę bijącą od
nich. Teraz to on dominował i podobało mu się to uczucie. Spojrzał jej w oczy,
próbując coś odczytać. Szybko jednak znudziło mu się takie stanie w miejscu.
Spojrzał raz jeszcze na pozostałe dziewczyny i oddalił się.
-
Jest dość poważny i bardzo małomówny. Mam z nim największe problemy z mową.
-
Dlaczego tak jest? – Paley jako pierwsza zabrała głos.
-
Nie wiem. Zostały im zakodowane pewne cechy, jednak to nie my je wybierałyśmy.
Niektórym rzeczom pozwoliłyśmy rozwijać się naturalnie. A, i wierzcie mi, że
obrazek, który dziś zobaczyłyście, to owoc ciężkiej pracy. Teraz przynajmniej
możemy się z nimi jakoś komunikować. No i uaktywnili zakodowane cechy
charakteru, więc trzeba je rozwijać. I wykształcać nowe.
Julie
spojrzała na nią z niepewną miną. Owe spotkanie z pewnością było najdziwniejszą
rzeczą, jaka przytrafiła jej się w całym dotychczasowym życiu. Mężczyzna był
zupełnie inny, niż sobie wyobrażała i pozostawił w jej duszy dziwny
niepokój.
_______________________________________
Rozdział z opóźnieniem. Wasze rozdziały
również komentowane z opóźnieniem. U większości mam nawet po kilka
nieskomentowanych. Bardzo, bardzo was za
to przepraszam. Po pierwsze – zmogła
mnie choroba. Po drugie – nawał pracy i
brak wolnego czasu. Niby to żadne
wytłumaczenie, bo wielu z was ma podobnie, ale ja wracam około 18.00/19.00 do
domu, jem obiad, chwilkę odpoczywam i zasiadam do lekcji. O 23.00 już mi się
nie chce nic pisać. Wtedy marzę o ciepłej kąpieli i łóżku, bo wstać trzeba wcześnie. Normalnie zawsze wyłuskam kilka minut na napisanie akapitu, ale choroba
odebrała mi wszystkie siły. Ech… wszystko przez tę paskudną pogodę!
Ale nic. Koniec smęcenia. Wzięłam
się za siebie, bo bardzo chciałam dodać notkę na urodziny. Och tak… od jutra
jestem coraz bliżej tej dorosłości.