sobota, 8 czerwca 2013

Rozdział 7

O d n a l e ź ć      d o b r o

*

„Speszony diabeł stał i czuł, jak straszna jest dobroć.”
John Milton


         Julie ostatnio szukała ucieczki. Stawała się coraz bardziej nerwowa. Wszystko leciało jej z rąk. Dlatego coraz mniej spała, a nocą chodziła do warsztatu. Ostatnio sprowadziła sobie model Jeepa Wranglera w wariancie YJ z roku 1993 r. Uwielbiała takie duże auta. Po kilku nowoczesnych przeróbkach samochód był szybszy i wytrzymalszy. Zwiększyła pojemność silnika, ponieważ 2,5 litra jej nie starczało. Szczególnej renowacji domagało się wnętrze. Julie mogła sobie odmówić luksusu w domu, ale jej auta musiały być najwyższej klasy. Ekskluzywne i niepowtarzalne. Łączyła stare modele z nowymi wynalazkami i osobistą wizją. Ten model pomalowała na jaskrawozielony kolor z ciemniejszymi paskami. Auto prezentowało się ekstrawagancko i bardzo luksusowo.
- Moje cacko – mruknęła z zadowoleniem, polerując szyby. Uspokajało ją to zajęcie.  Uciekała w świat motoryzacji, bo tu wszystko mogła kontrolować. Wszystko miało swoje miejsce i na tym miejscu musiało pozostać. Nie było mowy o pomyłce. Każda część do siebie pasowała. Miała konkretne zadanie i pełnioną funkcję. Koniec. Kropka. Nie mogło być inaczej. W życiu natomiast wszystko było zbyt skomplikowane. Całe zamieszanie spowodowane Ruchem Oporu całkowicie zmieniło dotychczasowe życie czarownicy. Julie zawsze się buntowała. Uważała, że Centrum dławi jej kreatywność, pochłania wolność i niszczy wolną wolę. Zaczęła jednak zauważać, że Oya również nie była taka idealna. Miała swoje sekrety i najwyraźniej nie potrafiła ich ujawnić. Albo zwyczajnie nie chciała. Dziewczynę wcale by to nie zdziwiło. Zawsze miało się wrażenie, że Anioł uważa się za lepszego. Ona sama nigdy nie nazywała się wyższym gatunkiem. Jednak wynikało to jedynie z tego, że Oya nigdy nie powiedziałaby, że jej rasa ma coś wspólnego z ludźmi.  Sama Julie niewiele wiedziała o aniołach, ale też i nigdy specjalnie się tym nie interesowała. Miały one być strażnikami ludzi. Naprawiać ich błędy i nakłaniać do dobra. Powiedzmy, że była to książkowa definicja, którą im wpajano. Ona jednak uważała, że jest coś jeszcze. Był jakiś konkretny powód zejścia ich za ziemię.
- Niezły! – Usłyszała cichy gwizd. Szybko odwróciła głową, uderzając się przy tym ramieniem w lusterko. W jej warsztacie stała Diana i uśmiechała się z lekka ironicznie. – Nie możesz mnie wiecznie unikać, Julie.
- Wcale cię nie unikam! Zwyczajnie mam ostatnio masę pracy. – Była to prawdziwa wymówka, ale jednak wymówka. Czarownica faktycznie unikała wampira. Nie chciała nawet słyszeć o zbrodni, jakiej dopuściła się Diana. Wszystko to znane jej było tylko z legend wiedźm, ale nawet nie chciała myśleć o rzeczywistości w takim wydaniu. Już znała mężczyzn i po części rozumiała, co dawne kobiety w nich widziały, jednak to wszystko nie mieściło jej się w głowie.
- Nie umiesz kłamać – westchnęła i usiadła na dwóch starych oponach. – Nie powiedziałaś nikomu, prawda?
- Nie – warknęła – nie życzę ci pobytu na Black Island.
- Wierz mi, że to nie jest najgorsza perspektywa w moim życiu. – Smutek w jej głosie odrobinę zmiękczył serce czarownicy.
- Dlaczego przyszłaś tu teraz? Nawet wampiry czasem śpią.
- Julie, nie pamiętam, kiedy przespałabym spokojnie choć kilka godzin…
- Być może to jest kara za to, czego się dopuściłaś – powiedziała to trochę ostrzej niż zamierzała.  
- Myślisz, że zrobiłam to specjalnie? Że tego chciałam?!
- Litości, Diano! Czarownica, która stworzyła Amiyę i zapoczątkowała wampirzy ród, została przeklęta. Jej wnuczki, chcąc zmazać winy babki, zaczęły szkolić zabójców. Tak rozpoczyna się dziedzictwo łowców! Oni żyją po to, żeby zabijać podobnych tobie! Jeśli użyłaś na Skorpionie swojego daru…
- Nie manipulowałam jego uczuciami! – Aż wstała ze złości – Zresztą nawet jakbym chciała, to tak nie działa. Eric długo bronił się przede mną. Złapał mnie i trzymał w celi. Umierałam, Julie. Wykorzystanie daru w takiej sytuacji jest niemożliwe. Wiesz, w jaki sposób zdobyłam jego krew? – Nie czekała jednak na odpowiedź i konturowała – pocałował mnie. Nawet nie wiem, kiedy wbiłam mu palce w skórę. Wiem tylko, że moje serce od początku należało do niego, rozumiesz to?
- Jak mam to rozumieć. Nigdy nie przeżyłam czegoś takiego – przypomniała.
- Kiedyś ludzie nazywali to miłością od pierwszego wejrzenia. Było coś w tej osobie, co się do niej przyciągało. Co sprawiało, że byłeś w stanie zrobić dla niej wszystko. Moje uczucia są spotęgowane i bez trudu potrafię je rozpoznać. Już na początku wiedziałam, że go kocham. Dlatego się nie broniłam. Chciałam umrzeć w tej celi, rozumiesz? – Spojrzała na nią bezradnie – miłość do człowieka to dla mnie porażka, bo wampir kocha tylko raz i na całą wieczność. A wy, ludzie, zbyt szybko przemijacie.
- Ale on nie był zwykłym człowiekiem – Julie poczekała aż Diana usiądzie i sama zrobiła to samo.
- Nie – westchnęła – dlatego tym bardziej chciałam umrzeć. Ale coś nas do siebie ciągnęło. Przychodził często, zostawał długo. A ja go obserwowałam i kochałam jeszcze bardziej.
- Wypuścił cię?
- W pewnym sensie tak. Kilka dni po tym jak zostaliśmy złączeni, przyprowadził do mnie łowczynię. Nazywała się Karina. Pracowali w duecie.
- To dość niespotykane. 
- Tak. Ale była jego siostrą i chciał sam ją uczyć.
- Siostrą? – Zdziwiła się – myślałam, że dziedzictwo trafia w ręce najstarszego dziecka i koniec.  
- Dziwna rodzinka, nie? – Diana zaśmiała się ironicznie.
- Co się z nimi stało? – Czarownica zapytała cicho.
- Nie wiem. Dawno już jej nie widziałam. Od samego początku była przeciw mnie.
- Dziwisz się jej? – Sugestywnie uniosła brew.
- A Eric nie żyje, myślę że cię tym nie zaskoczę – dodała, jakby nie słysząc jej wtrącenia.
- Zginął podczas łapanki?
- Nie – odpowiedziała szybko.
- Więc jak?
- Zginął zanim Amiya doszła do władzy – zdaniem tym dała do zrozumienia, że nie ma zamiaru kontynuować tego wątku.   
- Ale jakim cudem ty żyjesz? – Spojrzała w jej oczy, pełne bólu i tęsknoty. Pełne nieszczęśliwej miłości – przecież Klątwa złączyła wasze losy i życia. Jeśli jedno umiera, drugie ginie razem z nim.
- Tylko, widzisz Julie, istnieje prastara magia, która jest w stanie to wszystko pokonać.
- Co to za magia? – Zdziwiła się
- Miłość. 
- Idąc tym torem, Klątwa nie ma sensu, bo ona właśnie nakazuje wam wieczną miłość i czyni Łowce nieśmiertelnym.
- Właśnie, nakazuje! Zazwyczaj połączeni czują do siebie nienawiść. My kochaliśmy się jeszcze zanim dosięgło nas złączenie. – Uśmiechnęła się z lekkim politowaniem – ciężko jest wytłumaczyć to komuś, kto nigdy nawet nie spotkał mężczyzny a co dopiero zaznał miłości.
- Jeśli tak to ma wyglądać, to dziękuję bardzo – szybko zmieniła temat, żeby ukryć swoje zmieszanie. Nie była zbyt dobrym kłamcą, a wampiry są bardzo spostrzegawcze. 
- Mimo wszystko, Julie, nigdy nie żałowałam. I gdybym mogła rozpocząć swoje życie od nowa, tamtego dnia polowałabym w tym samym miejscu, znów pozwoliłabym się pocałować i złączyć. Tylko nie pozwoliłabym mu zginąć.
- To i tak by się stało, Amiya…
- Nie, Julie. Amiya nie ma z tym nic wspólnego. Nawet ona nie miałaby takiej siły, żeby go zniszczyć. To musiałby być jego wybór.
Diana zakończyła tym samym rozmowę i podeszła do terenówki. Dotknęła palcem zielonego lakieru i przyjrzała się sobie w szybie. Wciąż patrząc na swoje odbicie, odezwała się cicho:
- Jeszcze jedno ci powiem. Bądź ostrożna, Julie.
- O czym mówisz?
- O Oyi. – A widząc jej zdziwione spojrzenie dodała – czy przyszło ci kiedykolwiek do głowy, że ta, która uważana jest za zło, nie jest do końca zła, a ta, którą uważamy za czyste dobro, nie jest całkiem dobra?
To mówiąc wyszła w wampirzym tempie, pozostawiając czarownicę z mętlikiem w głowie.    

*
         Myśli Adama często wędrowały w kierunki bliżej nieokreślone. Widział obrazy, słyszał dźwięki, ale rzadko kiedy potrafił je nazwać. Często jego ciało napełniało się irytacją, gdy obserwował przewijające się przez dom kobiety. Były chaotyczne, szybkie i wszystko przychodziło im z niezwykłą łatwością. Nie czuł się dzieckiem, a tak go traktowały. Pamiętał okres swojego dzieciństwa i stanowczo go od siebie odsunął. Nie były to przyjemne wspomnienia. Jego matka, Zonta, była kobietą powściągliwą i niezwykle poważną. Przy tym surową.  Paula i Echo, matki Rafe’a i Caina były weselsze. Bardziej roztargnione i dużo sympatyczniejsze. Nie miał z nimi dużo styczności. I to raczej na własne życzenie. Zonta odwiedzała go sporadycznie. Zazwyczaj siadali wtedy na łóżku i milczeli.  Czasem dawała mu kartkę i starał się jej opowiedzieć swoje sny lub lekcje z wiedźmami. Zauważył, że przerysowywanie obrazów, nawet tych z wyobraźni, jest łatwiejsze niż mówienie. Nie był pewien czy matka powiedziała komuś o tym jego talencie. Ale chyba nie. Inaczej już któraś z kobiet poprosiłaby go o rysunek. Chociaż nie – ona by go zażądała. To też było typowe. Adamowi nie podobało się to, że ktoś traktuje go jak marionetkę.  Jak pociągnie tym sznureczkiem to wtedy ruszy prawą rączką, a jak tamtym, to uniesie lewą nóżkę. Było  w tym wszystkim wiele sztuczności i Adam potrafił wyczuć, że wiedźmy nie są zadowolone z tego, że muszą do nich przychodzić.
         Podrapał się po głowie i kolejny raz zapatrzył na obraz przedstawiający konie w galopie. On nie mógł się zdecydować czy lubi te wizyty. Było to pytanie wymagające szczególnego przemyślania. I analizy. Gdyby się go ktoś o to zapytał, to bez większego zastanowienia warknąłby „nie”. Krótkie słówko, które zazwyczaj wszystko rozwiązuje. Ale przecież Adam miał dobrze rozwinięty umysł. Ciało często nie nadążało za nim, ale nie bardzo się tym przejmował. Wszystko można wyćwiczyć, prawda? Nie musi tak paplać jak Paley, żeby mieć dobrze rozwinięte uczucia. Oczywiście kobiety tego nie rozumiały. No właśnie… Kobiety. Dla Adama sprawa była dość prosta. Ocenił każdą.
Zonta.
Pierwsza kobieta, jaką poznał. Matka. Rudowłosa istota władająca ogniem. Opanowana i niezwykle uczciwa. Powierniczka jego sekretu. Łączyły go z nią jakieś specjalne uczucia. Dziwne, nierealne i bliskie. Pamiętał jej głos. Często do niego mówiła. Pamiętał też bezpieczeństwo. I pierwsze chwile, jakie razem spędzili. Spojrzała na niego lekko zdziwiona i zlustrowała go wzrokiem. Wyglądała na zmęczoną, miała czerwone plamy na twarzy i dość krzywą minę. Z gardła wyrwał mu się krzyk. Nie, nie tak chciał ją zobaczyć. A ona zamiast się nim zająć, zapytała tylko: „udało się?”. Wbrew pozorom to ten głos go uspokoił. I towarzyszył mu przez dwanaście lat życia.  Ale nie był już małym dzieckiem. I wydawało mu się, że tylko Zonta to rozumie. Tylko ona traktuje go jak równego sobie. Jeśli już przemawiała, to niezwykle poważnie. Raz, tylko jeden raz powiedziała mu, że go kocha. Adam nie był pewien, co te słowa znaczą, ale brzmiały niezwykle ładnie i czule. Podobał mu się uch wdzięk. Był wtedy jeszcze maluchem, miał może czternaście miesięcy, ale… wciąż pamiętał to uczucie, kiedy przez sen poczuł delikatne usta matki przy swoim czole i jej cichy szept.   
Paula.
Matka Rafe’a. Miała fioletowe oczy i bardzo ładną twarz. Zawsze ujmowała wszystko w sposób dosadny, ale jednocześnie nigdy nie przestawała być miła. Władała ziemią. Pamiętał jak pierwszy raz przyniosła mu gałązki wierzby płaczącej. Miał wtedy pięć lat i zaczynał wchodzić w okres nastoletniego buntu, jak często mu powtarzano. Ona wzięła roślinkę i zaczęła do niej mówić. A były to słowa w dziwnym, nieznanym języku. Brzmiały niezwykle dostojnie. I wtedy gałązki zaczęły się łączyć ze sobą i układać w okręt. Piękne, zielone żagle delikatnie falowały. Okazało się, że na powierzchni występuje coś takiego, co nazywają „wiatrem”. Paula tłumaczyła mu, że to powietrze się rusza i dmucha w żagle, żeby fale spokojnie prowadziły statek po brzegu. 
Echo.
Matka Caina. Nieprzewidywalna jak żywioł, którym władała. Często chodził z nią nad ich mały basenik. Wtedy i ona szeptała w stronę wody, a ta wystrzelała w górę i wiła się tak, jak ona jej kazała. Była posłuszna.  Była istotą małomówną i bardzo zmienną. Dokładnie taką jak jej żywioł. Często miał wrażenie, że jest smutna. Stosunkowo rzadko ją widywał. Wolała trzymać się na uboczu. Dobrze to rozumiał i dlatego nigdy nie wchodził jej w drogę. Tak było łatwiej.
Oya.
Była pięknym, smukłym Aniołem o długich, błoniastych skrzydłach, które w chwili uniesienia rozpościerały się dostojnie. Kędziory białych włosów wiły się wkoło jej pociągłej twarzy i nachodziły na nieludzko blade oczy. Nie pamiętał czy widział kiedyś uśmiech na jej twarzy. Mimo wszystko lubił jej wizyty. Nigdy nie naciskała, choć uważnie śledziła ich postępy. Dobrze zdawał sobie sprawę, że jest jej eksperymentem. Bronią, którą będzie strzegła jak najcenniejszy skarb. Nie do końca podobała mu się zależność od niej, jednak czuł wobec niej swego rodzaju przywiązanie. Opiekowała się nim i po części dzięki jej inicjatywie był na tym świecie. Dlatego nigdy na nią nie narzekał.
Barisa.
Była piękną, długowłosą kobietą. Często opatulała się wszelkiego rodzaju chustami. Było to jej dziwactwo, bo uwielbiała zimno. Często opowiadała o srogich zimach, jakie przeżyła. Adam wtedy szukał obrazów w książkach i starał sobie to wyobrazić. Spienione morze, które tak go fascynowało, zastyga w dziwnych pozycjach. Barisa opowiadała o tym z przejęciem i tęsknotą w głosie. Była pełna energii i życzliwości.  Niezwykle wesoła i uprzejma. Często opowiadała o starym świecie i porządku, jaki tam planował. Porównywała ich do mężczyzn z przeszłości, co czasami go denerwowało, ale robiła to w tak ujmujący sposób, że nie potrafił zgryźliwie jej odpowiedzieć.
Cailyn i Vinita.
Skrajnie różne bliźniaczki. Pierwsza z nich posiadała dar mądrości i była dużo spokojniejsza od siostry. Gdy tamta się buntowała, ona ze spokojem wykonywała każde polecenie, choć widział, że nieraz zaciskała zęby. Obie zadziwiały wyglądem. Cailyn miała niezwykle małe skrzydła. Kończyły się wraz z linią pleców. Natomiast Vinita nie ubierała się typowo dla Aniołów. Reszta wybierała raczej zwiewne, eleganckie stroje. Jej garderoba bardzo przypominała jego stroje. Może to właśnie dlatego ją lubił najbardziej. Choć dogadywał się z każdą. Albo może lepszym stwierdzeniem było tu: względnie tolerował obie. Po prostu.
Paley.
Nieśmiała i niepewna gaduła. Wszędzie jej było pełno, wszystko musiała wiedzieć, ale jednocześnie bezpośrednio się do nich nie odzywała. Często dogryzała innym i lubiła się kłócić. Kontrolowała żywioły, jednak w zupełnie inny sposób niż ich matki – nimfy. Ich szept przypominał prośbę, której natura ulegała. Paley natomiast żądała posłuszeństwa. Napierała na siły natury, sprzeciwiała się nim i dokonywała niemożliwego. Kiedyś poprosił ją o to, żeby pokazała mu wiatr. Spojrzała na niego poważnie, po czym wykonała dłonią delikatny gest. Powietrze zerwało się i wplątało w jego włosy. Było to tak dziwne i magiczne, że pierwszy raz się przy niej roześmiał. Popatrzyła na niego lekko zdziwiona, ale nic nie powiedziała. Adam zrozumiał wtedy że prawdopodobnie cieszy się z czegoś, co dla kobiet było zbyt normalne i oczywiste, żeby zwracać na to uwagę.
Mikel.
Poważna i opanowana. Miała bardzo logiczny umysł. Często razem studiowali rachunki. Ona wszystko musiała mieć dokładnie uporządkowane. Kontrolowała uczucia. Czasem czuł jak przepływa przez niego dziwna energia, która rozchodzi się po wszystkich nerwach i wyzwala w nim uczucie, które tylko ona potrafiła nazwać. Często po prostu siadywała obok niego ze skrzyżowanymi nogami i medytowała. Razem milczeli i czuł, że zbliżało to ich do siebie bardziej niż wszystkie inne lekcje. To ją najbardziej lubił z nich wszystkich.
Julie.
Pyskata i szczera do bólu. Ubierała się dużo niechlujniej niż cała reszta. Władała magią księżyca, ale było to zbyt trudne, żeby to zrozumieć. Może dlatego, że nigdy nie widział tego całego księżyca. To w niej wyczuwał najwięcej niechęci i niepewności. Nie wierzyła w nich. Jednocześnie to nim się opiekowała. Opowiadała mu przedziwne historie i miał wtedy wrażenie, że ona wie jak wiele on rozumie. Że dokładnie wie, iż jego uczucia wcale nie są prymitywne a jedynie ciało nie potrafi się z nimi zgrać. Szybko jednak nabierała dystansu i odsuwała się od niego. Czasem też opowiadała o samochodach. Nie wiedzieć czemu lubił te maszyny. Wydawały mu się doskonałe. Ale nie potrafił jej polubić. Była zbyt negatywnie nastawiona i za bardzo uparta.
Na tym polegały jego obliczenia. Każdej przyczepił konkretne cechy, obrazy i zachowania. W ten sposób je rozpoznawał. Nie był jednak w stanie pogodzić wszystkich swoich obserwacji. Nie był w stanie uczyć się o czymś, czego nie widział. Jak miał rozumieć, czym jest słońce, skoro jego oczy nigdy na nie spojrzały? Skoro skóra nie doświadczyła tego ciepła, o którym one opowiadały? A jednak uparcie uczyły go wymowy i liter, które składały się na to słowo. Tylko po co? Jaki sens miała nauka czegoś, co dla niego było obce? A obce było praktycznie wszystko. Nic nie doświadczył na własnej skórze. Jego zmysły chciały więcej a nie znały praktycznie nic.
- Adam? – Do pomieszczenie wszedł Rafe – przynieśli jedzenie.
- Caine? – Spojrzał na niego i zapytał, choć dobrze wiedział, jaka będzie odpowiedź.
- Siłownia. – A gdzie indziej mógłby być? Przecież byli tu zamknięci. Każdy kolejny dzień wyglądał tak samo. Noc myliła mu się z dniem. Czas to było pojęcie względne. Nie liczył go, nie umiał. Jak miałaby odróżniać pory dnia? Czas był zawsze obecny, ale oni nie z tym nie liczyli. Byli zawieszeni w martwej pustce. Ograniczeni i nieporadni. Obcy.

*
         Niebieskie oczy Kariny uśmiechały się delikatnie. Skupiona na swej ofierze, nie odrywała od niej czujnego wzroku. Dłoń delikatnie gładziła lufę pistoletu, jednak wiedziała, że tym razem nie on jej pomoże. Był zbyt głośny. Chwyciła więc za małą procę, którą zrobiła kilka dni temu. Drugą ręką sunęła po piachu, szukając amunicji. Kiedy długie palce wreszcie natrafiły na odpowiedni kamień, podrzuciła go w górę i złapała z zadowoleniem. Wymierzyła i napawała się dźwiękiem wzburzonego powietrza. Obserwowała kolorowego ptaka, który za chwilę miał paść jej ofiarą. Zanim jednak pocisk trafił w cel, w powietrzu przeleciała jakaś postać. Karina zerwała się na równe nogi i chwyciła za pistolet. Powoli zaczęła obracać się wkoło i wypatrywać wybawcy ptaka.
- To twoje? – Zza pleców usłyszała tak dobrze znany jej głos. Odwróciła się powoli, wymierzając lufę w serce wampira. Diana stała z uniesioną ręką, w której trzymała przed chwilą złapany kamień. Nic się nie zmieniła, co w sumie nie powinno dziwić Kariny. Przecież się nie starzała. Te same długie, lśniące, gęste, proste włosy w kolorze hebanu. Dziecięca postura i delikatne rysy twarzy zmyliłyby niejedną osobę. Jednak rudowłosa łowczyni nie dała się zwieść.
- Owszem – buntowniczo uniosła podbródek – przegoniłaś moją kolację – warknęła.
- Ponieważ to i moja kolacja – uśmiechnęła się krnąbrnie. Nie była zaskoczona widokiem siostry Erica. Od kilku dni czuła na wyspie obcą osobę. Domyśliła się, kim ona może być.
- Zmieniłaś dietę? – Nieznacznie posunęła się naprzód. Jak zawsze czujna i nieufna. Nie chciała zrobić ani jednego błędnego kroku. Zbyt długo czekała na ten dzień by ją odnaleźć. By ponownie spojrzeć w jej smutne, ciemne oczy.
- Zawsze niewiele wiedziałaś o mnie, Karino – westchnęła z nostalgią, po czym podniosła na nią wzrok – wiem, po co mnie odnalazłaś. Ale nic z tego, Łowczyni.
- Jesteś mi to winna! – Krzyknęła – Jemu jesteś to winna!
- To była jego decyzja – Diana podeszła do niej bez wahania. Instynkt łowcy zadziałał. Nacisnęła spust. Drewniana kula trafiła w pierś kobiety. Wampirzyca zgięła się w pół, jednak za chwilę podniosła głowę. Jej twarz już nie była tak łagodna. Okrutny grymas wykrzywił jej usta. W zakrwawionej dłoni trzymała pocisk.
- Mam prawie tysiąc czterysta lat, Łowczyni – powiedziała cicho – nie tak łatwo jest mnie zranić – w sekundę później stała już za nią i zacisnęła zimne dłonie na jej szyi. Karina nie była w stanie się bronić. Jej ludzkie oko, choć wzmocnione darem łowcy, nie było w stanie wychwycić jej biegu. Czuła zimną krew wampira, która spływała po jej szyi – ciebie za to zbyt łatwo zabić. Wystarczy tylko zacisnąć ręce – żeby to udowodnić, mocniej wbiła palce w tętnicę – jesteś bardzo pewna siebie, Łowczyni. Być może to moja wina, bo przy mnie czujesz się bezkarna. Ale zdaj sobie wreszcie sprawę, że to tylko ze względu na Erica – szeptała jej do ucha. W Karinie krew zawrzała na to imię – nie zadzieraj ze mną – warknęła, po czym oderwała ręce od jej szyi. Rudowłosa szybko odwróciła się, jednak pięść zamiast w kobietę trafiła w pustkę.

 __________________________________

Co się stało? Powiem jedno – niemoc. Tak ciężko było się zabrać do regularnego pisania ostatnimi czasy.  Ogólnie nie wierzę w coś takiego jak „brak weny”, ale dopadła mnie jakaś chandra i nie mogłam z niej wyjść.  Teraz chyba jest lepiej. Wracam do życia.