wtorek, 10 września 2013

Rozdział 10

P e ł n i a

*

„Nie chodzi tu więc o to czy ktoś jest słaby, czy silny, tylko – czy może przetrwać miarę swojego cierpienia, moralnego czy fizycznego.”
Johann Wolfgang Goethe  

         Odkąd opuściła Podziemia Bazy Dowodzenia nie mogła znaleźć sobie miejsca. Tej nocy była pełnia. Magia jak zawsze rozsadzała jej żyły, drażniła nerwy, pobudzała mięśnie. Dlatego Julie ćwiczyła intensywniej niż zawsze. Jednak to był chyba najcięższy trening w jej życiu. Na początek postawiła okrążyć wyspę. Calachana nie była małym punkcikiem na mapie. Nie interesowała jednak Amiyi, gdyż była rozległym, piaszczystym terenem na środku oceanu. Dziewczyna nie raz czytała o starej wersji tej wysypy. Mówiono o niej Madagaskar. Barisa często mówiła o niej, ponieważ to tu pierwszy Anioł zstąpił na Ziemię, żeby zostać opiekunem człowieka. Ponieważ kolebką ludzi była Afryka, czyli ogromna przestrzeń zwana jednym z kontynentów, kiedy świat był na takowe podzielony. Madagaskar był wyspą położoną niedaleko Afryki. Było to oczywiste i bardzo wygodne. Anioły schodziły na Ziemię w miejscu, gdzie w razie jakichkolwiek problemów nikt ich nie widział. Julie jednak nigdy specjalnie to nie obchodziło. Dla niej to po prostu prawie pięć tysięcy kilometrów trasy. Kiedy jej bose stopy uderzały o ostry piasek, czuła ulgę. Biegła równomiernie, jednak w przypływach agresji zwiększała tempo. Szybciej! Dalej! Miała wrażenie, że się unosi. Szybuje coraz wyżej i wyżej. Nie było sensu dusić w sobie wszystkich emocji. Magia wypełniała ją całą. Jej nadmiar uciekał z każdym pokonanym kilometrem. W pewnym momencie zatrzymała się gwałtownie. Upadła na ziemię, ostry piasek kaleczył jej kolana i dłonie. Krótkie, czarne włosy opadły na twarz, wdzierając się do buzi i oczu. Oddychała niespokojnie. Szybko, płytko, głośno. Jej oddech gubił się jednak w szumie wiatru. Odchyliła głowę do tyłu zarzucając włosami i wydala z siebie dziki, wręcz pierwotny okrzyk. Wraz z głosem fluidy magii leciały w stronę chmur. Jej wyostrzony wzrok bez przeszkód je wychwycił. Im głośniej krzyczała, tym bardziej wyraziste stawały się kształty. Ale jedyne, co czuła to złość. Zazwyczaj w takim momencie przychodziła ulga. Ale nie tym razem. Teraz było inaczej, bo uczucia współgrały z magią. A jej były zbyt zranione. Julie nienawidziła kłamstwa. Tymczasem ciągle była nim karmiona. Obleśne, obrzmiałe usta kaleczyły słowa. Z tych warg wypływała gęsta maź. Mieszanka oszustw, kłamstw i wykorzystywania. Ciekła po ciele i wdzierała się do uszu naiwnych. Dusiła. Julie była stłamszona. Zachłysnęła się powietrzem. Zaczęła się dusić. Krzyk przerodził się w głośne charkanie. Chwytała tlen, jakby od tego miało zależeć jej życie. Jakby wszystko miało się zaraz skończyć. Była splamiona. Słowa przysięgi, ta obrzydliwa maź, paliły gardło.
- Nie! – Znów krzyknęła. Upadła na piasek – nie – wydusiła się, ostatkiem sił próbując iść dalej. Czołgała się. Piasek drażnił jej skórę, wdzierał się do ust. Ale ona widziała w tym cierpieniu oczyszczenie. Widziała…. Wyjście. Jedyne, jakie istniało.
- Julie! – Usłyszała czyjś krzyk. Chyba nawet podniosła głowę, żeby zobaczyć kto się ku niej zbliża. Jednak jedyne, co zobaczyła, to ciemność.

*
         Tik tak. Tik tak.

         Zegar nieubłaganie odmierzał czas. W tych rytmicznych uderzeniach istniało piękno. A także okrutna prawda. Sekret sił natury.

         Tik tak. Przemijał nieubłaganie.

         Ale nie dla niej. Od ponad tysiąca lat czas się dla niej zatrzymał. Oszukała go. A może nie ona, tylko ktoś, kto podarował jej nieśmiertelność. Wieczność w bólu i niespełnionej miłości. Z klątwą, która na zawsze już będzie zadawać cierpienie. Z ciągłym przypomnieniem, jakich czynów się dopuściła. Szkarłatny skorpion palił niewyczuwalnym ogniem. Owy ogień istniał jedynie w jej wyobraźni. Ale to wystarczyło. Klątwa Łowcy. Dwa słowa niszczące wszystko. Koszmarne piętno.

         Tik tak. Tik tak.

         Miała być im podarowana wieczność. Zazwyczaj przywiązanie łowcy i wampira była tragiczne. Nienawiść niszczyła oboje. A kiedy ginęło jedno, drugie nie miało wyjścia. Diana wiele by dała, żeby tak to się dla niej skończyło. Jeśli już Eric umarł, ona także nie chciała żyć. Ale właśnie o to chodziło. Umarł przez miłość, ona żyła dzięki miłości. Wiedziała, że on by tego chciał. Jednak jakie to było życie? Jak mogła się uśmiechać, kiedy serce szlochało za zmarłym? Za jedynie ulotnym wspomnieniem.

- Gdzie ona jest? – Zawołał, kiedy tylko zorientował się, że Diany nie ma w pobliżu.
- Nie wiem, Ericu – Karina spoglądała na niego z niedowierzaniem. Rana po ostrzu zniknęła. A jej bart stał obok niej. Tak samo groźny, tak samo potężny. Żywy. Nie mogła już dłużej zaprzeczać. Klątwa Łowcy była prawdziwa. Przecież była chwila, gdy klęczała przy jego zakrwawionym ciele, podczas której modliła się, żeby wszystko nie było jedynie bajką. Teraz jednak przepełniał ją lęk. Co to wszystko oznacza? – Ale nie mogła się oddalić zbyt daleko. Teraz jesteście połączeni.
Eric wyraźnie się uspokoił po tych słowach. I nie chodziło o to, że po raz pierwszy uciekłyby mu schwytany wampir. Przyczyną niepokoju był brak kobiety, która już na zawsze miała zajmować pierwsze miejsce w jego sercu.
- Choć raz jesteś rozsądna, łowczyni – nadąsana Diana pojawiła się znikąd. Cały czas ich obserwowała i wreszcie postanowiła wkroczyć do akcji. Minęła rudowłosą nie zaszczycając jej nawet jednym spojrzeniem. Ostatnie zarzuty były jeszcze zbyt świeże, żeby przejść z nimi do porządku dziennego – Cały i zdrów – przyjrzała się mężczyźnie. Uśmiechnął się nieznacznie, jednak jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć – to było głupie – uderzyła go w twarz. Zatoczył się. Jej wampirza siła powróciła. Nawet Karina musiała przyznać, że scena ta była dość śmieszna. Drobna, niska Diana mająca może lekko ponad metr pięćdziesiąt, wspina się na pace i z niebezpieczną precyzją wymierza cios rosłemu, umięśnionemu łowcy. Chłód na jej twarzy, spokój, z jakim to zrobiła napawał jednak lękiem. Łagodny wygląd zwodził. Jak ona cała.
- Hej! – Krzyknął, łapiąc się za policzek. Teraz blizna wyraźnie odznaczała się na zaczerwienionej skórze– uspokój się, kobieto! – Złapał ją za ramiona i mocno przytulił – nic mi nie jest, słyszysz? Nic.
         Diana stała chwilę sztywno. Powoli jednak jej ciało rozluźniało się. Pięść zacisnęła się na skrawku czarnej koszulki zaplamionej krwią. Czuła ją wyraźnie. Tak samo jak tą, która szybko płynęła w jego żyłach. Jednak pragnienie nie było tak silne, jak zawsze. Zdała sobie sprawę, że on dostrzegł to, czego ona nie zauważyła. Strach. Jej strach. A przecież słyszała, że jego serce znów zaczyna pracować. Wiedziała, że on żyje, kiedy w wzburzeniu opuszczała Karinę. A jednak lęk jej nie opuścił. Dopiero teraz, kiedy ręce trzymały jego ubranie… Kiedy oczy dostrzegały kropelki potu na twarzy… Kiedy do nozdrzy wdarł się zapach nie tylko zakrzepłej krwi ale i ten jego, tak charakterystyczny… Kiedy uszy wychwyciły bicie jego serce… Dopiero kiedy ciało zdarzyło się z ciałem, uspokoiła się. Poczuła jego usta na swojej głowie. Nie była w stanie oprzeć się jego urokowi. Wiedziała, że ją kocha. I wcale nie był to spowodowane przysięgą. I chyba to było w tym wszystkim najpiękniejsze.

         Ileż by dała za to, żeby te doznania powróciły. Chciała czuć go każdym wyostrzonym zmysłem. Była zbyt waleczna, żeby siedzieć bezczynnie. Niewypowiedziana prośba Kariny wdzierała się do jej myśli raz po raz. Wiedziała, że to byłby jakiś sposób. Ale się bała. I nie chodziło tu o niebezpieczeństwo. Nie bała się śmierci. Teraz wręcz jej pragnęła. Ale czy mogła ryzykować życiem Kobry, rodzonej siostry Skropiona? Dziewczyny wybranej przez los. Tak niezwykłej, że otrzymała znamię, chociaż w jej rodzinie istniała już przynależność do Zakonu Łowców?

- Przecież istnieje szansa, że się uda – wyszeptała w przestrzeń.

- Nie, Diano! Nie możesz tego zrobić! Wiesz, że się nie zgadzam, żeby Karina ryzykowała swoim życiem, abym mógł do was powrócić!

         Eric jednak nie był słyszany przez kobietę. Był tylko wspomnieniem uwięzionym na ziemi. Myślą. Ona nie mogła go dostrzec. Nie mogła go usłyszeć. Jednak wydawało mu się, że jeśli będzie do niej mówił, zrozumie go. Jej życie i życie jego siostry nie miało prawa być zagrożone. Nie z jego powodu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Diana nie chce żyć. I on pragnął mieć ją przy sobie. Ale nie mógł być tak egoistyczny. Jeśli Dianie nie udałoby się przywrócić go z powrotem do świata żywych, umarłaby i trafiła do niego.  A on nie mógłby skazać ją na takie męki. Piekło zdawało się całkowicie nie pasować do jej delikatnej budowy, bladej skóry i smutnych oczu. Przy tym swoim życiem ryzykowałaby także jego siostra. A to przesądzało o całej sprawie.

- Weź się w garść, Diano – westchnęła, po czym skrzywiła wargi w grymasie, warcząc – i jeszcze mówisz do siebie! Pogratulować rozumu!

         Mężczyzna zaśmiał się i pogładził ręką jej włosy. Rzecz jasna nie mogła tego poczuć. Wstała tak gwałtownie, że jego niematerialne ciało złączyło się z jej. Cofnął się, stając centralnie przed nią.  Musiał się pochylić, żeby spojrzeć w jej oczy. Gęsta grzywka prostych, czarnych włosów starannie maskowała twarz kobiety. Miał wielką ochotę ją odgarnąć. Poczuł niezmierny ból, uświadamiający mu, kim teraz jest. Oraz że tak naprawdę nie uczestniczy już w jej obecnym życiu. Był jedynie jej przeszłością.  Patrzył w jej ciemne, smutne oczy i nie potrafił z nich nic wyczytać. O czym myślała? Czy wracała wspomnieniami do tamtych dni? A jeśli tak, to do których? Tych tragicznych czy spokojniejszych, jedynie przyprószonych lękiem. Tak bardzo pragnął zobaczyć uśmiech na jej twarzy.

- Jestem tu, Diano.

Nawet nie drgnęła. 

- Dokładnie przed tobą. 
                 
         Zamknęła oczy. Jej ciało przeszedł dreszcz. Coś usłyszała. Rozejrzała się niespokojnie. Wyraźnie nasłuchiwała. W jego serce wlała się nadzieja. Cudowny, słodki nektar, który zaczął być pompowany przez dawno nieczynne serce. Dłonią dotknął jej policzka. Z napięciem czekał na jakąś jej reakcję. Otwierał usta, żeby coś powiedzieć. Musiał mówić, żeby nie wzięła tego za wycie wiatru, który hulał za oknem. Ale Diana już przy nim była. Otworzyła je, ale zamiast nasłuchiwać, wyraźnie wytężała wzrok, żeby coś zobaczyć. Po chwili jeszcze raz drgnęła i przeskoczyła przez parapet. Nie biegła swoją maksymalną prędkością, jednak zwykły człowiek nie byłby w stanie jej dogonić. On jednak był częścią jej. Niezwłocznie znalazł się przy niej, a ogromny zawód kłębił się w jego myślach. To nie jego usłyszała. Znów.

- Julie! – Próbowała przekrzyczeć wiatr. I dopiero wtedy zobaczył to, co ona musiała dojrzeć już w swoim domu. Po plaży czołgała się drobna, czarnowłosa dziewczyna. Jej krzyk doszedł do niego dopiero teraz. Przybył wraz z wiatrem. Był pewny, że gdyby żył, miałby dreszcze na całym ciele. Zbyt dużo było w nim bólu. Jakiejś niesprawiedliwości. Oboje, zarówno wampir i łowca, byli w stanie dostrzec cienkie pasma fluidów magii, które łączyły się ze sobą i unosiły ku księżycowi w pełni. Dziewczyna musiała usłyszeć krzyk, bo zanim jej głowa bezwiednie opadła na piasek, spojrzała w nich stronę. Diana podbiegła do niej i wtedy rozpoznał ową czarnowłosą czarownicę, która tamtego dnia wykryła ich sekret. Wampirzyca delikatnie uniosła ją go góry. Kobieta była wyczerpana. Nie miała kontroli nad ciałem, które wciąż drżało pod wpływem magii. Diana zaczęła iść. Powoli. Prawdopodobnie nie chciała ryzykować, że nienaturalnie szybkie tępo zaszkodzi ciału czarownicy. Coś do niej szeptała, ale nie potrafił wychwycić słów. Przycisnęła jej głowę do swojej piersi, próbując zatrzymać atak jaki przechodziło ciało dziewczyny. Wyciągnęła komunikator z kieszeni. Burza nie powinna go zakłócać, a jednak nie potrafiła znaleźć zasięgu. Czyżby magia dziewczyny była aż tak silna? Po minie ukochanej poznał, że pomyślała o tym samym. Przyspieszyła kroku i nagle niespodziewanie skręciła. Zobaczył jakiś mały dom. Musiała w nim mieszkać któraś z kobiet z Ruchu Oporu. Był najbliżej. Diana ułożyła sobie wygodniej dziewczynę na ramieniu, cały czas uważając, żeby nie zrobić jej jeszcze większej krzywdy. Wolną ręką zaczęła walić w drzwi. Eric zdążył jedynie pomyśleć, że taki huk obudziłby nawet zmarłego.
- Co jest?! – Usłyszał głos dziewczyny zanim jeszcze jej zaspana twarz pojawiła się w drzwiach. Jasne włosy związane miała w luźnego warkocza a biała koszula nocna powiewała na mocnym wietrze – Co się stało? – Krzyknęła, gdy jej ludzki wzrok zarejestrował nieprzytomną przyjaciółkę na ramieniu przybyłej.
- Znalazłam ją niedaleko. Usłyszałam ją ze swojego domu – odpowiedziała, jednocześnie kładąc czarownicę na jasnej kanapie – Zrób jej zimny okład. Jest cała rozpalona.  

*
         Wkrótce maleńki, biały domek Laury zapełnił się. Chociaż szalała burza, kobiety szybko przekazały sobie wiadomości o stanie Julie. Paley wraz z Laurą chłodziły czoło przyjaciółki, a Mikel z Dianą starały się swoimi mocami ją uspokoić. Dziewczyna bowiem wciąż rzucała się na łóżku, dręczona bólem i koszmarami. Wszystkie (nawet blondynka, która przecież była tylko człowiekiem) czuły uciekającą z ciała czarownicy energię. Żadna nie potrafiła tego wytłumaczyć. Jedynie Diana uparła się, żeby nie zawiadamiać aniołów.  Mikel szybko ją poparła, co wzbudziło jeszcze większe zdziwienie. Kto miał pomóc jak nie Oya? Szczególnie Paley oponowała. Wywodziła się z Elemes, krainy gdzie anioły znalazły schronienie. Gdzie były traktowane jako dobry omen. Nieomylne, wieczne istoty, które mają jedynie pomagać. Wszystkie jednak zgodziły się, że muszą sobie jakoś poradzić. Przed nimi było jeszcze pól nocy. Wiedziały, że Julie na pewno nie poczuje się lepiej dopóki księżyc w pełni świeci na sklepieniu. Niepokój jednak ich nie opuszczał. Co takiego stało się tej nocy? Dlaczego Julie zawędrowała tak daleko? Zawsze podczas pełni była bardziej aktywna, ale nigdy nie przekraczała granicy. Dlaczego tym razem magia ją opanowała? Przecież była dość silna, żeby ją okiełznać. Więc co się stało? Nie potrafiły odpowiedzieć na to pytanie. Wiedziały tylko, że sprawa nie może w ten sposób się zakończyć. Że oto przed nimi rozpostarły się wrota nowej tajemnicy. I tym razem cała piątka została do niej dopuszczona. Mikel i Paley doskonale zdawały sobie sprawę, że dwie pozostałe kobiety w końcu zaczynają łączyć fakty. Szczególnie, że Julie wciąż majaczyła powtarzając imiona mężczyzn oraz słowa „eksperyment”, „oszustwo” i „niemożliwe”.  Wiedziały, że w końcu padną pytania. I odpowiedzi będą równie zaskakujące, co przewidywalne.
- Czujesz? – W pewnym momencie Diana wyszeptała w kierunku Mikel. Obie siedziały pochylone nad czarownicą, starając wedrzeć się do jej podświadomości i ukoić ból. Działały w zupełnie inny sposób. Czarownica była w stanie nakłonić do jakiegoś uczucia, wydobyć je z wnętrza osoby i sprawić, żeby nią zawładnęło. Wampirzyca natomiast sprytnie manipulowała uczuciami, dając osobie jedynie złudzenie. Wdzierała się głęboko w podświadomość. Obydwie igrały z tak delikatnym materiałem, jakie są uczucia. Były jak dwie siostry. Dobra i zła. Prawdziwa i zakłamana. A jednak teraz łączyły swoje dary, żeby pomóc.
- Tak – odpowiedziała po chwili wahania.
- Co takiego? – Paley jak zawsze nie wytrzymała. Mokra szmatka, którą starała się oziębić za pomocą czarów, spadła z czoła nieprzytomnej dziewczyny. Niebieskowłosa tylko z irytacją wygięła usta, odrzuciła ją i szarpnęła ręką. Nagle w powietrzu pojawiły się białe płatki śniegu. Na chwilę wszystkie zaniemówiły, by zaraz skinięciem głowy wyrazić aprobatę pomysłu czarownicy. Może w ten sposób szybciej ochłodzą jej ciało.
- To jakby energia – Mikel wyszeptała, odpowiadając na pytanie zadane chwilę wcześniej.
- Też mi nowość – żachnęła się Laura – wy ciągle czujecie jakąś energię!
- Tylko to nie taka energia – Diana zmrużyła oczy – dawno już czegoś takiego nie czułam. To jakby Julie ostatnio doświadczyła…
- Dość! – Mikel za dobrze zdawała sobie sprawę z tego, co chciała powiedzieć wampirzyca. Energia pochodząca od mężczyzny. Nie mogła jednak pozwolić, żeby to zdanie zostało wypowiedziane na głos. I już nawet nie chodziło o Laurę, która była jeszcze niczego nieświadoma. Ani nawet o obietnicę daną Oyi. Na Calachana ostatnio roiło się od szpiegów. Nie mogły tak po prostu opowiadać o mężczyznach na prawo i lewo.
- Dobrze – Diana leniwie objechała usta językiem, świadoma, że wszystkie trzy pary oczy przyglądają się jej uważnie – jednak nie łudź się, że nie upomnę się o wyjaśnienia.
- Świetnie! – Laura prychnęła, zanim jednak zdołała dodać coś jeszcze, przerwała jej Mikel.
- Dostaniesz je. Obie dostaniecie – poprawiła się, patrząc na blondynkę – ale to nie jest ani czas, ani miejsce na takie historie.

         Cisza, która potem zapadła, zdawała się podsycać powietrze. Gęsta atmosfera niczym ładunek wybuchowy, otaczała każdą z nich. Wystarczyłby jeden nieostrożny krok. Jedno zdanie wypowiedziane w złym momencie i wszystko by wybuchło. Trzask! Bum! I koniec. Tak niewiele wystarczyło, żeby podpalić lont. Żeby zapoczątkować lawinę katastrofalnych zdarzeń. Mikel usiadła w kącie i intensywnie myślała. Świadczyła o tym drobna zmarszczka, która pojawiła się miedzy jej brwiami. W tym momencie to ona była najlepiej poinformowana. Oczywiście poza nieprzytomną Julie. Brakowało jej kilku faktów, żeby wszystko dokładnie ze sobą połączyć, ale pewien obraz coraz wyraźniej rysował się w jej głowie. Zaczyna wszystko rozumieć, ale modliła się, żeby to nie była prawda. Nawet nie wiedziała, kogo błaga. Po prostu posyłała prośbę powtórzona po raz tysięczny w przestrzeń. Łudząc się, że ktoś im pomoże. Bo jeśli ona cokolwiek z tego rozumie to jedynie to, że mają kłopoty. I jeśli się nie myli, jedynym rozwiązaniem będzie ucieczka.

*

- Pycha! – Caine oblizał wargi, uśmiechając się przy tym szeroko. Jego srebrny kolczyk wyróżniał się na tle skóry umazanej kremem czekoladowym. Był Siódmy dzień tygodnia. Jego ulubiony. Dzień, w którym dostawali smakołyki. Zazwyczaj jedzenie dostawali Drugiego i Piątego dnia, ale były to podstawowe produkty. Dzień Siódmy oznaczał rozkosz. Słodkie, lepkie substancje, które rozpływały się w ustach.
- Lub bardzo dobre albo… - Rafe zaciął się, próbując znaleźć jeszcze jedno słówko opisujące słodkości.
- Daj spokój! – Ofuknął go blondyn. Wystarczyło, że w towarzystwie kobiet wszystko powtarzał wielokrotnie, żeby brzmiało to dobrze. Przynajmniej ich zdaniem – Adaś! – Ten tylko spojrzał na niego pytająco z irytacją marszcząc brwi na to zdrobnienie. Barisa kiedyś go użyła i najwidoczniej Caine’owi przypadło ono do gustu. W przeciwieństwie do samego Adama – A co tu było?
- Co było? – Zdziwił się.
- Nooo… W nocy. Słyszałem coś.
- To Julie – gdy tylko to powiedział, dwaj mężczyźni popatrzyli się na siebie a później na niego. Na ich twarzach przez chwilę malował się szok, szybko zastąpiony ciekawością.
- Co ona tu robiła? – Rafe uważnie mu się przyglądał.
- I to w nocy – Caine uśmiechnął się jakoś dziwnie. Jakby nie chciał znać odpowiedzi i w ostatniej chwili się rozmyślił.
- Po prostu… tu… wpadła – szukał odpowiedniego słowa – nie widziała mnie. Na początku. Przyszła… przypadkiem.
- Przypadkiem? – Zielone oczy Rafa powiększyły się kilkukrotnie.
- Tak! – Adam stracił cierpliwość. Odrzucił batonika, którego właśnie miał zamiar zjeść i wstał. Dał słowo dziewczynie, że nic nikomu nie powie. Jakże mógł oczekiwać, że ona utrzyma jego sekret w tajemnicy skoro sam nie zrobił tego samego z jej? Doskonale zdawał sobie sprawę, że to poważna sprawa. Ale domyślał się też, że niedługo przyjdzie czas, kiedy wszyscy poznają prawdę.
- Tak nie można – szept Rafa zatrzymał go w drzwiach.
- Jeśli jesteśmy tylko my – Caine ruchem reki wskazał na ich trójkę – ty nie możesz nie chcieć nam mówić…
- Chcę – przerwał mu – ale nie mogę. Ona sama wam powie. Tak myślę.
         W takich sytuacjach rzeczywiście irytowała go własna niesprawność komunikacyjna. Stąpał po cienkim lodzie, który w każdej chwili mógł się załamać przez jedno nieostrożne zdanie. Sam tak mało rozumiał, więc jak miał przekazać im cokolwiek? Liczył, że w najbliższym czasie Julie przyjdzie do nich z garścią nowych informacji.
- Jej sekret? – Rafe spojrzał na niego ze zrozumieniem.
- Tak – wyszeptał – prosiła mnie – dodał usprawiedliwiającym tonem. Nie chciał ich zawieść. Ale jeśli chciał kiedykolwiek wyplatać się z całej tej sytuacji, potrzebował pomocy kobiet. One znały świat na górze. Wiedziały jak przeżyć.
- To ważne? – Caine chyba również zdał sobie sprawę z powagi sytuacji. Kiedy Adam skinął potakująco głową, zamyślił się. Przypomniał sobie o starej, szarej teczce znalezionej dwa lata temu i starannie ukrytej w jego pokoju. Doskonale pamiętał, jak ją zdobył. Z torby Barisy można było wyciągnąć wiele ciekawych drobiazgów. Miała tego tyle, że nigdy nie zauważyła, że coś ginie. Była zapominalska, dlatego posiadała kilka takich samych rzeczy. Szarych teczek było kilkanaście. Nie wiedział czy ich zawartość była taka sama. Odruchowo wziął jedną. Nie spodobało mu się to, co znalazł w środku. Jednak nikomu nic nie powiedział. Czy to odpowiedni moment? A może to nie jest aż tak ważne? Caine wcześniej się tak przekonywał, jednak odkąd czarownice zaczęły ich nauczać, coraz częściej uważał, że nie jest to tylko zwykły kawałek papieru.
- Czekajcie – wymamrotał, machając ręką. Wybiegł z kuchni tylko po to, by w przeciągu minuty wrócić z szara teczką w dłoni. Przez chwilę na jego twarzy widać było wahanie, jednak zanim się rozmyślił, rzucił ją na blat stołu. Rafe od razu sięgnął po nią i zdjął z niej gumkę. Nie pytał skąd ją ma. Nie musiał – to tylko gra.
- Gra? –  To zawsze Rafe rozumiał wszystko najlepiej. Tym razem jednak na jego twarzy malowało się niezrozumienie. Natomiast Adam w lot pojął, o co chodzi. Bez trudu domyślił się nawet więcej niż wiedział sam Caine. Nachylili się nad trzema kartkami. Każda opatrzona była zdjęciem jednego z nich – dziwne – Rafe mruknął do siebie, ale wszyscy wiedzieli, o co mu chodzi. To nie był jakiś tam świstek papieru. To poważny dokument. Czy Anioł nie zacząłby go szukać? Spojrzeli na siebie z niepewnymi minami. Potem wzięli do ręki kartki.

NUMER SERYJNY: 09487601
NAZWA ZWYCZAJOWA: Rafe
UCZŁOWIECZENIE: 8/9
Wykazuje zdolności chłodnego analizowania faktów. Mózg przyswaja fakty w tempie najszybszym. Zadawalające postępy w przeróżnych dziedzinach nauki. Zdaje się wykazywać takie cechy jak: wyrozumiałość, spokój, empatia i zrównoważenie. Mowa rozwija się, choć w niezadowalającym tempie. Brak widocznych objawów agresji. Fizycznie rozwija się prawidłowo (o wiele szybciej niż obecnie żyjące kobiety czy mężczyźni ze Starego Ładu). 

NUMER SERYJNY: 09487602
NAZWA ZWYCZAJOWA: Caine
UCZŁOWIECZENIE: 8/9
Wykazuje zdolności łatwego nawiązywania kontaktów. Największe problemy z nauką. Zajęcia fizyczne zdają się przeważać. Zdaje się wykazywać takie cechy jak: pracowitość, szczerość, wesołość, bezpośredniość. Mowa rozwija się w niezadowalającym tempie. Często przebywa na siłowni, ćwicząc ponad normę – oznaka głęboko ukrytej agresji. Fizycznie rozwinięty ponad normę.

NUMER SERYJNY: 09487603
NAZWA ZWYCZAJOWA: Adam
UCZŁOWIECZENIE: 8/9
Wykazuje zdolności artystyczne (prawdopodobnie ma bardziej rozwinięte zmysły). Bardzo przeciętny pod względem nauki. Zdaje się wykazywać takie cechy jak: powaga, szczerość, odwaga, małomówność. Mowa rozwija się nienajgorzej, aczkolwiek w tempie niezadowalającym. Wygląda jakby agresji pozbywał się za pomocą medytacji. Fizycznie rozwija się prawidłowo.

         Oczywiście nie rozumieli wszystkiego. Chociaż Caine stwierdził, że po dwóch latach to już nie jest podejrzany bełkot, a coś, nad czym warto się zastanowić. Wspólnie ustalili, że musza zaufać kobietom. Ale tylko czarownicom. Istniała szansa, że one im pomogę. Że również nic nie wiedzą o grze, w jaką zostały wciągnięte. Adam miał niezbity dowód, że jego domysły były słuszne. Wiedział, że muszą uciekać. Tylko jak przeżyć w świecie, o którym nie wiedzieli praktycznie nic? 

_________________________________

Wrzesień uderzył we mnie jakąś nagłą falą. Jest tak, jakbym jeszcze nie obudziła się z wakacyjnego snu. Już pierwszego dnia szkoły zaczęła się poważna nauka i moim zdaniem to stanowczo za wcześnie. Ciągłe gadanie o maturze i naszym roczniku jak o „eksperymencie” zaczyna mnie – delikatnie mówiąc – męczyć. Za to zwieszona liczna godzin polskiego i historii cieszy mnie ogromnie! :D
Rozdział właściwie troszku nudny i już nie mogę się doczekać, kiedy akcja wreszcie pójdzie do przodu (co najlepsze byłam z niego bardzo zadowolona, gdy pisałam go jakoś na początku wakacji). Następny to jeden z moich ulubionych i z serii tych, co to w ogólnie nie miało ich być. Ale coś mnie nagle tchnęło w tę moją blond główkę i buum… zobaczymy co z tego będzie :)
Coś czuję, że od rozdziału 15 dużo będzie inspiracji Faustem (czytanym po raz kolejny <3)
Pozdrawiam!
P.S. Czy na serio widzicie parę w Julie i Adamie? Bo, szczerze mówiąc, mi to do głowy jakoś nie przyszło…